górskie wyprawy

Sletthaug

 

Mieszkanie w Norwegii w domu z widokiem na góry wcale nie oznacza, że w każdej chwili można założyć buty trekkingowe i ruszyć na wycieczkę. Pomijając zobowiązania związane z pracą bądź rodziną, bardzo często to pogoda zatrzymuje człowieka w domu. Tym razem było podobnie. A raczej miało być. Od kilku dni deszcz lub deszcz z chwilowym wypogodzeniem. Biorąc więc pod uwagę tymczasową nieobecność w domu pozostałych członków rodziny a także brak pilnych zajęć w pracy, można sobie wyobrazić moją frustrację związaną z wyjściem w góry.

Kiedy więc ujrzałem prognozę pogody, przedstawiającą brak deszczu a jedynie zachmurzenie, niemal skakałem z radości. Zapakowałem do plecaka aparat, ubrałem się ciepło, bo na zewnątrz wciąż było chłodno, mimo iż mieliśmy już końcówkę maja i ruszyłem do samochodu. Nie zastanawiałem się, którą górę chcę zdobywać. Wiedziałem dokładnie, która znajduje się na górze mojej ‘’listy życzeń’’. Aksla, której nie widać z okna mojego domu, ale wystarczy wyjść na ulicę by ją dojrzeć, już od dłuższego czasu mnie fascynowała. Tym bardziej, że droga na szczyt wiodła malowniczą doliną u jej podnóża. By jednak tam dotrzeć, potrzebowałem samochodu.

Nie przejmowałem się przelotnymi opadami, które co jakiś czas przechodziły nad okolicą. Prognoza ich nie uwzględniała ale przecież jesteśmy w Norwegii. Gdyby mieli uwzględniać każdy przelotny deszczyk, rzadko kiedy oglądalibyśmy ikonkę słoneczka. Poza tym miałem na sobie wodoodporne spodnie, zaimpregnowane buty i kurtkę, która miała już co prawda swoje lata i skuteczność jej membrany pozostawiała sporo do życzenia przy większym deszczu ale przecież większego deszczu miało nie być.

Byłem więc przygotowany.

05
Pasące się kozy

Co prawda od paru dni wojowałem z lekkim przeziębieniem ale moja determinacja była silniejsza od obaw. Podjechałem kilka kilometrów do miejsca zwanego Aurdal, gdzie zaczynał się szlak. Na niedużym parkingu zostawiłem auto i ruszyłem pod górę. Pierwsze podejście szybko przeszło w dość płaski teren. Bywałem już tu kilka razy z rodziną, więc ta część trasy nie była mi obca. Szedłem wspomnianą już malowniczą doliną a na polu wzdłuż drogi pasły się kozy. Tak, kozy, tym razem tradycyjne norweskie owce były widocznie gdzie indziej. Zwierzaki przywitały mnie ostrożnym zainteresowaniem i trzymały się bezpiecznej odległości.

Zrobiłem kilka fotek i ruszyłem dalej. Lekko mżyło ale przezornie zabrana z domu czapka z daszkiem i kaptur kurtki niwelowały skutecznie problem. Kolejny kilometr upłynął po względnie płaskim terenie, dopiero potem, po dotarciu do rasteplass (czyli stołu z ławeczkami) i rzeczki (Aurdalelva) zaczęło się bardziej stromo. Droga zawinęła na południe a wkrótce potem dotarłem do rozwidlenia. Według drogowskazu idąc dalej prosto dotarłbym aż do Sandeid. Cóż, innym razem. Skręciłem więc na południowy zachód, gdzie droga wiodła już ostro pod górę. Tygodniowy brak treningu i mijające przeziębienie mówiły z każdym krokiem, że nie będzie łatwo. Nie poddawałem się jednak. Tutaj też już raz byłem, więc wiedziałem, że potem czeka mnie dość płaska droga.

I tak też było. Szedłem dalej w nieco bardziej horyzontalnych warunkach. Po lewej ręce miałem ścianę góry, po prawej rzadkie drzewa. Za nimi gdzieś w dole znajdowała się droga, którą przyszedłem. Tylko, ze teraz mogłem dojrzeć tylko najbliższą roślinność. To co było dalej, tonęło w chmurach. Na dodatek zaczęło padać. Podczas ostatniego podejścia zdjąłem kurtkę, bo zacząłem czuć się jak zamknięty w rozgrzanym piekarniku. Teraz więc, nie zdejmując plecaka, narzuciłem ją sobie na ramiona a kaptur na głowę i szedłem dalej. W końcu jeśli prognoza nie przewidywała deszczu to musiał to być jedynie jakiś przelotny deszczyk.

Minąłem punkt, gdzie dotarłem ostatnim razem i dalej szedłem już w nieznane. Krajobraz się nie zmieniał zbytnio z pokonywanymi metrami. Wciąż miałem wysoką ścianę po lewej stronie i jakieś drzewa po prawej, za którymi teren opadał w dół. Droga co chwila prowadziła mnie mniej lub bardziej pod górę. Któreś z tych podejść okazało się dość strome. Padający deszcz, daszek czapki, kaptur kurki oraz nachylenie terenu sprawiły, że raczej patrzyłem pod swoje nogi. Ale kiedy podniosłem wzrok, żeby oszacować ile jeszcze do końca tego wzniesienia, czekał tam na mnie dość ciekawy widok. Kilkadziesiąt metrów przede mną stanęło przyglądające mi się stado owiec. Więc to tu się schowały. Chciały chyba zejść na dół ale zawahały się i po chwili uciekły z powrotem pod górę. Kiedy jednak zorientowały się, że i ja idę w tym samym kierunku, zbiegły z drogi na dół i zatrzymały się kilkadziesiąt metrów dalej becząc z wyrzutem.

Wybaczcie owieczki ale nie miałem złych zamiarów.

Deszcz nie przestawał padać a wręcz przeciwnie, odniosłem wrażenie, że jeszcze się wzmaga. Nie zamierzałem się poddawać takim byle przelotnym deszczem. Kurtka może i była już mokra ale pod spodem było mi względnie sucho a spodnie i buty sprawowały się na medal.

Następne podejście było tak strome, że dostałem zadyszki. Było dość wysokie i gdzieś w połowie drogi zauważyłem, że pomału wychodzę ponad linie drzew. Powyżej rosła już tylko niska roślinność. Obejrzałem się, żeby sprawdzić widoki wokół i ujrzałem podążających za mną ludzi. Musi być naprawdę kiepsko z moją formą, skoro ktoś tak mnie doszedł, pomyślałem i ruszyłem dalej usiłując nie dać się wyprzedzić. Widziałem już przed sobą koniec tego morderczego podejścia i zamierzałem dotrzeć tam pierwszy. Minąłem jakiś ogromny głaz po prawej i tabliczkę z opisem miejscowej legendy o trolu. Przyjrzę się temu w drodze powrotnej.

Wreszcie dotarłem na szczyt podejścia. Okazało się, że na niedużej przestrzeni ktoś postawił tutaj małą chatkę dla wędrowców. Na Kamieniu nieopodal widniało ładnie wygrawerowane: SLETTHAUG 480 m n.p.m.

06
Opis raczej zbędny

Widać to tylko przystanek w drodze na Akslę. Wyciągnąłem z plecaka aparat, żeby porobić kilka zdjęć, jako że poniżej rozpościerał się niesamowity widok na okolicę: dolinę Aurdal, drogę E-134, jeziora i Knapphus. Wszystko tonęło w szarościach i wiedziałem, że fotki nie wyjdą rewelacyjne, poza tym ten lepszy obiektyw został w domu, ale musiałem spróbować. Niechcący wystraszyłem stado pasących się kozic górskich, których z przejęcia nawet nie zauważyłem wcześniej.

W międzyczasie dwójka osób za mną dotarła również na górę. Dwie kobiety. Przywitałem się z pierwszą, zdyszaną chyba bardziej ode mnie i zanim dotarła kolejna zabrałem się za zdjęcia. Obie panie schowały się przed deszczem w chatce a ja schowałem aparat, zarzuciłem z powrotem kurtkę na plecak i ruszyłem dalej.

Za chatką nie wiodła już szeroka droga ale zwykły wąski szlak z oznaczonymi czerwonymi palikami. Ruszyłem w jego stronę, uniosłem głowę do góry oceniając jak wysoko jeszcze muszę iść i …. Zwątpiłem.

Góra była wysoka. Z nieba wciąż padało, moja kurtka to była już właściwie mokra szmata a moja motywacja, żeby iść dalej w takich warunkach drastycznie spadła. Zawróciłem więc.

Norweżki tymczasem wyszły z domku i ruszyły z powrotem na dół. Teraz wiec to ja wlazłem do środka. Chciałem się rozejrzeć, znów wyciągnąć aparat i porobić parę zdjęć zanim zacznę schodzić. Jak łatwo sobie wyobrazić, w domku nie było elektryczności ani bieżącej wody. Później dopiero odkryłem na zewnątrz generator. Po lewej od wejścia znajdowała się mała sypialnia z dwoma pojedynczymi łóżkami, o dziwo posłanymi. Na wprost jakieś pomieszczenie gospodarcze, które po bliższym przyjrzeniu służyło również za prowizoryczną łazienkę. Wskazywały na to miska na wodę na szafce i lusterko na ścianie. Po prawej od wejścia znajdował się salon z aneksem kuchennym i stylizowane na zabytkowe łóżko. Na stole obok dwóch lornetek i kilku innych szpargałów znajdowała się książka, gdzie można było się wpisać. Zauważyłem, że Norweżki już to zrobiły więc i ja złożyłem swój podpis. Jeden z wpisów wcześniej głosił, że jego właściciel wszedł tutaj w zaledwie pół godziny. Mnie zajęło to równo godzinę. Ci Norwedzy to jednak mają zdrowie.

Porobiłem jeszcze trochę zdjąć i wewnątrz chatki i na zewnątrz, odkrywając przy okazji toaletę, ukrytą między skałami.

I ruszyłem w dół. Deszcz ani na chwilę nie przestawał i zacząłem dostrzegać, że impregnat na moich butach przestaje działać. Droga w dół z reguły jest łatwiejsza i pokonuje się ją szybciej. Tak też było i tym razem. Zanim jednak dotarłem do auta, spotkała mnie jeszcze jedna niespodzianka. Napotkałem idących z przeciwka grupkę osób, oczywiście Norwegów (nikt inny przecież w taką pogodę by się nie wybierał w góry). Było ich około dziesięciu, kobiety i mężczyźni, dobrze ubrani w markowe nieprzemakalne ciuchy z dużymi plecakami, zapowiadającymi dłuższą wyprawę bądź nawet nocleg. Jacyś wariaci, pomyślałem. Nie byli to ludzie młodzi. Średnia wieku wahała się pewnie miedzy 40 a 50 lat. Dziwne, bardzo dziwne. No ale cóż, w końcu to Norwegowie.

Dotarłem do auta, wrzuciłem moją mokrą (szmatę) kurtkę na tylne siedzenie i wróciłem do domu. W międzyczasie mój przelotny deszcz przeszedł w prawdziwą ulewę. I jak tu ufać prognozom?

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *