górskie wyprawy

Trolltunga

 

Trolltunga to jeden z symboli Norwegii. Kamienna półka, wysunięta nad kilkusetmetrową przepaścią to dość częsty widok w folderach reklamowych i przy stoisku z pocztówkami. Nie sposób tego widoku pomylić z żadnym innym miejscem. Jest unikatowe. Piękne i przerażające zarazem. Widok z urwiska jest wręcz oszałamiający. W dole bowiem znajduje się rozległe jezioro Ringedalsvatnet, a zbocza okalających je ze wszystkich stron gór wspinają się niemal pionowo w górę. Przy idealnej pogodzie obraz zapiera dech w piersiach.

Dlatego też na Trolltungę, czyli Język Trolla pielgrzymują tłumy turystów z całego świata. Na szlaku można spotkać nie tylko Norwegów ale również innych mieszkańców Europy a nawet przybyszów z Azji. Sława tego miejsca to nie tylko wspaniałe widoki ale także jego niedostępność. Droga jest długa i męcząca a norweska pogoda nie ułatwia wcale wędrowcom odpowiedniego zaplanowania wycieczki. Więc gdy tylko prognozy przekazują lepszą aurę, na parkingu przy Sjeggedal rośnie liczba pojazdów a na szlak wychodzą rzesze turystów.

Wycieczkę na Trolltungę zaplanowano w mojej firmie jeszcze na początku tego roku. Zapisy rozpoczęły się gdzieś w połowie marca i początkowo zainteresowanie było znikome. Zgłosiłem się jako trzeci i przez długi czas na liście widniały właśnie tylko trzy nazwiska. Dopiero pod koniec liczba uczestników wzrosła by pod koniec sierpnia stanąć ostatecznie na 13 osobach. Wśród rodowitych Norwegów byłem jedynym obcokrajowcem w składzie. Nie przeszkadzało mi to. Nadarzała się w końcu okazja do integracji, a z tego zawsze warto skorzystać.

W pakiecie do wycieczki mieliśmy zapewnioną noc w hotelu, aby móc wypocząć po męczącej trasie z możliwością wykupienia pokoju także na noc poprzedzającą wycieczkę. Większość uczestników skorzystała z tej opcji. Byłem chyba jedynym, który zdecydował się na nocowanie w domu i dojazd na Sjeggedal z samego rana.

Trasa zajęła mi około dwóch godzin i byłem na miejscu długo przed pozostałymi uczestnikami wycieczki. Droga od Tyssedal do Sjeggedal biegnie wijącymi się pod górę serpentynami a miejsca jest jedynie na tyle, aby zmieścił się jeden samochód. Tylko sporadycznie niewielkie zatoczki pozwalają się wyminąć jadącym z naprzeciwka autom.Mając po jednej stronie kamienną ścianę, a po drugiej przepaść, jedzie sie z ręką na sercu. Udało się jednak dotrzeć na miejsce w jednym kawałku jakąś godzinkę przed umówionym spotkaniem. Dzięki temu mogłem na spokojnie przepakować plecak i rozruszać nogi przed wyprawą. Parking już o siódmej rano zawalony był samochodami, ale było jeszcze na tyle wolnych miejsc, że nie musiałem długo szukać pustego miejsca. Opłaciłem postój („tylko„ 120 koron za cały dzień), chwyciłem aparat i poszedłem obejrzeć tamę Ringedal.

Przyznam się od razu, że zarówno przy tamie jak i na samej Trolltundze już kiedyś byłem. Cała wycieczka więc nie była czymś w rodzaju muszę jechać choćby nie wiadomo co. Świat by się nie zawalił, ale fajnie było pojechać jeszcze raz, połazić po górach i odpocząć psychicznie.

Tama Ringedal robi świetne wrażenie. Przecina dolinę, łącząc przeciwległe stogi gór i oddziela Ringedalsvatnet od mniejszego jeziorka Vetlavatnet. Wzdłuż brzegu biegnie szlak, którym można dojść aż pod trolltungę, ale nigdy nim nie szedłem. Porobiłem parę zdjęć i postanowiłem wrócić na parking.

IMG_6774
Widok z tamy Ringedal na jezioro i otaczające góry

Prognozy pogodowy przewidywały opady ale póki co nic nie zwiastowało deszczu. Spoza chmur przebijały się pierwsze promienie słońca i żywiłem nadzieję, że kurtka przeciwdeszczowa, która spakowałem do plecaka nie będzie potrzebna. Było za to zimno. Tak zimno, że marzły palce. Myślałem wcześniej, że będę mógł pójść w krótkich spodenkach ale w tej sytuacji musiałem ubrać się cieplej, tym bardziej, że skoro już tutaj jest zimno, to co dopiero będzie na górze, gdzie dojdzie jeszcze zapewne zimny wiatr. Przebrałem się więc na parkingu w „oddychające„ trekingowe spodnie, krótkie zaś wrzuciłem do plecaka i właściwie byłem gotowy do drogi.

Pozostali członkowie naszego zespołu zaczęli zjeżdżać na miejsce. W międzyczasie parking zapełnił się całkowicie autami, więc ciężko im było znaleźć wolne miejsce. Jeszcze obowiązkowa kolejka do parkometru, pamiątkowa fotka przed startem i mogliśmy ruszać.

Okazało się, że tego dnia (sobota) turystów chętnych zdobyć Trolltungę jest tylu, że na szlaku już na samym początku powstał korek. Pierwszy etap trasy, najtrudniejszy ponad kilometrowy odcinek (przy różnicy wysokości około 500 metrów) to mozolna wspinaczka po stromym zboczu. Ścieżkę początkowo tworzą kamienne stopnie ustawione dla ułatwienia wspinaczki. Później stopnie stają się rzadsze by w końcu zniknąć całkowicie, zastąpione przez surową skałę, kamienie, korzenie drzew i błoto. Właściwie całe morze błota. Rozdeptane tysiącami nóg, przemierzających tę trasę każdego dnia. Gdy tylko zeszło się z kamienia, można było mieć pewność, że trafi się stopą w to błoto. Chwila nieuwagi i można było na nim wywinąć orła. Trzeba było się więc nieźle pilnować.

Póki co jednak posuwaliśmy się powoli do przodu, a raczej w górę. Stopa za stopą, stopień po stopniu. Gęsiego, jak bydło prowadzone na rzeź. I pomimo powolnego tempa, poczułem jak robi się gorąco. Co chwila ktoś schodził ze ścieżki, żeby zdjąć kurtkę. W końcu i ja wymiękłem i ściągnąłem polar. Nie miałem na niego miejsca w plecaku, ale udało mi się zamocować go na plecaku. Szedłem jeszcze jakiś czas z całą grupą, trochę zirytowany na wolne tempo dopóki nie zauważyłem, że parę osób w ogóle nie staje, gdy zatrzymują się inni. Postanowiłem więc, że i ja pójdę sam i zaczekam na resztę wyżej, gdy cały ten tłok się przerzedzi. Czułem się w tym tłumie jak na jakiejś Gubałówce.

IMG_6783
Widok na tamę i oba jeziora
IMG_6785
Mozolna wspinaczka pod górę

Wysunąłem się na czoło naszej grupy, choć gdzieś tam przede mną szedł jeszcze jeden uczestnik wycieczki, Holger. Jeszcze na parkingu, usłyszałem, że za nim nie sposób nadążyć. I rzeczywiście, faceta nie było nigdzie widać. Poleciał do przodu, nie oglądając się na innych. Cały czas jednak otaczali mnie inni wędrowcy. Przeważnie młodzi ludzie w okolicach dwudziestki, choć zdarzały się jednostki bliższe mi wiekiem. Etnicznie również się różnili. Często do moich uszu prócz norweskiego, dochodziły rozmowy po angielsku, mijałem też Azjatów, jednego murzyna a nawet ludzi z psami. Szkoda mi się zrobiło jednego psiaka, gdy zobaczyłem, jak obładowano go wypchanymi saksami, jak jakiegoś osła.

Widziałem także i takich, którzy niemal biegli pod górę, byle szybciej, byle przegonić tych, co idą wolniej i spokojniej. Ci frustraci niemal używali łokci żeby przepchnąć się do przodu.

Jak już wspomniałem, gdy skończyły się kamienne stopnie, trzeba było stawiać stopy bardziej uważnie. Wszędzie wokół było błoto. Nie zawsze dało się je wyminąć. Choć na ścieżce nie brakowało kamieni czy korzeni drzew, to błocko pokrywało zdecydowaną większość podłoża na tym odcinku trasy. Jak łatwo się domyślić, wędrówka w takich warunkach nie należała do najprzyjemniejszych. Tym bardziej, że z każdym krokiem było mi coraz bardziej gorąco. Moje „oddychające„ spodnie chyba nie były tak do końca oddychające i zacząłem wypatrywać jakiegoś miejsca na rasie, gdzie mógłbym się przebrać i wskoczyć w coś luźniejszego. Głupio było tak stanąć przy samej ścieżce i nagle ściągnąć spodnie. Wokół przecież szlo tyle ludzi. Poza tym ciężko było znaleźć odpowiednio suche i osłonięte przed wzrokiem innych miejsce na takie przebieranki. Szedłem więc dalej czując jak nogi gotują mi się pod ubraniem. Postanowiłem, że jeśli nie wypatrzę żadnego odpowiedniego miejsca, żeby zejść na chwilę z trasy to po dotarciu na górę, gdzie jak pamiętałem znajdowała się dolina z mnóstwem porozrzucanych letniskowych domków, schowam się za jednym z nich i tam dokonam zamiany łachów.

Póki co wspinałem się mozolnie naprzód, idąc w kolejce mi podobnych wędrowców. Pot pokrywał mi twarz. Z zazdrością patrzyłem na ludzi w spodenkach, lub tych, którzy ściągali bluzy a pod spodem mieli przewiewne koszulki. Ja miałem na sobie termoaktywną koszulkę z długimi rękawami. Jej zaletą w obecnej sytuacji było jedynie to, że mogłem rękawem zetrzeć pot z czoła.

W końcu moim oczom ukazała się tabliczka z informacją o przebytych kilometrach. Napisano na niej, że mam za sobą już… 1km. Zdębiałem. Dopiero jeden kilometr? Spojrzałem na zegarek. Byłem w trasie od czterdziestu minut. Czterdzieści minut na przejście jednego kilometra. Masakra jakaś. Minąłem znak i ruszyłem dalej. Nie byłem zmęczony. Przynajmniej nie na tyle, aby robić teraz przerwy. Chciałem dojść w końcu na górę, na otwartą przestrzeń. Dopiero tam się zatrzymam, postanowiłem sobie. Tam, wyciągnę wodę i się napiję, tam przebiorę się w krótkie spodenki i tam poczekam na resztę grupy.

I wreszcie się udało. Razem z otaczającymi mnie przez cały czas obcymi ludźmi wyszliśmy spod drzew. Otwarta przestrzeń powitała nas rześkim wiatrem i chłodem. Przyjemnym chłodem. Dostrzegłem pierwszy domek, i pomyślałem o zmianie spodni. Niestety szlak obchodził hyttę z trzech stron, więc nie miałem szans na odrobinę prywatności. Poszedłem więc dalej. A dalej było jeszcze więcej wiatru i jeszcze więcej chłodu. Nagle zrobiło się zimno. Zrzuciłem plecak, upiłem kilka łyków wody z butelki i założyłem polar. W myślach podziękowałem sobie za założenie spodni trekkingowych. Dzięki nim nie musiałem wystawiać swoich nóg na lodowate podmuchy wiatru. W plecaku miałem również czapkę więc i ją szybko założyłem na głowę.

Kwestia spodni rozwiązała się jak widać sama w dość nieoczekiwany sposób.

Ciekaw byłem jak daleko jest moja grupa. Wspomnianego Holger nie było widać, wiec pewnie był już daleko przede mną. Na resztę mogłem poczekać tutaj. Porobiłem parę zdjęć, zjadłem co nieco i kiedy zobaczyłem pierwsze znajome twarze spojrzałem na zegarek. Czekałem od około 20 minut. Trzy kobiety z mojej grupy zrównały się ze mną więc ruszyłem z nimi. Jakieś dwieście metrów dalej szła reszta grupy. Wędrowaliśmy teraz po odkrytym terenie po litej skale lub po deskach przerzuconych nad szczelinami lub głębszymi kałużami. Minęliśmy kilka strumieni. W oddali widniały norweskie hytty, wakacyjne domki Norwegów, przyjeżdżających tutaj odpocząć. Zbliżało się kolejne strome podejście.

Nim ponownie rozpoczęliśmy podejście, z naprzeciwka zaczęli schodzić już ci, którzy jako pierwsi dotarli na Trolltungę. Tym razem wspinaczka okazała się łatwiejsza. Nachylenie zbocza nie było takie duże a otwarta przestrzeń nie zatrzymywała wiatru więc było dużo przyjemniej. Również wielu turystów zdążyło minąć mnie, gdy czekałem wcześniej na grupę więc teraz nie było już aż tak tłoczno. No i nie było więcej błota.

Zostawiłem dziewczyny w dole i swoim tempem szedłem pod górę. Co jakiś czas oglądałem się, żeby sprawdzić jak daleko w tyle są pozostali. Szli, lecz zatrzymywali się co jakiś czas. Widać było, że droga pod górę nie jest tym, co przeciętny Norweg lubi najbardziej.

Gdy tylko stromizna się skończyła i wyszedłem na płaskowyż, postanowiłem zaczekać na resztę. Z kanapką w ręku i z aparatem cykającym zdjęcia nie sposób się było nudzić. Gdy pierwsi byli już blisko, zarzuciłem plecak na ramiona i poszedłem z nimi. Niedługo potem moi towarzysze zarządzili przerwę, więc rozłożyliśmy się tuż przy ogromnym kamieniu. Jako ostatni do grupy doczłapał Erik wraz z rodziną (z żoną i synkiem). Jego syn, na oko ośmiolatek wyglądał na zmęczonego lecz widać było, że wycieczka sprawia mu frajdę. Ciekawiło mnie jak sobie da radę później. Bądź co bądź to był dopiero początek.

IMG_6827
Widoki takie jak ten towarzyszyły nam na każdym kroku
IMG_6834
Widok z płaskowyżu
IMG_6849
Gdzieś tam, pod tymi białymi połaciami śniegu znajduje się lodowiec Folgefonna
IMG_6850
Bywały też takie odcinki (w zasadzie tylko jeden)

Po szybkim posiłku ruszyliśmy dalej. Teraz, gdy znajdowaliśmy się na płaskowyżu, trasa nie była męcząca. Zdarzały się podejścia pod gorę lecz nie były tak wyczerpujące. Mijaliśmy jeziorka, lezące jeszcze od zimy zwały śniegu, wspinaliśmy się ścieżką w górę, znacznie rzadziej schodziliśmy w dół. Wokół rozpościerały się niesamowite widoki. Gdzieś przed sobą mieliśmy w dole Ringedalsvatnet. Tutaj jednak nie było ono widoczne ale widzieliśmy majestatyczne pionowe ściany zbocza po drugiej stronie jeziora.

Wkrótce dotarliśmy do miejsca, gdzie powierzchnia jeziora była doskonale widoczna. Krótki postój przeznaczyliśmy na zdjęcia. Widok był wręcz wymarzony na sesję fotograficzną więc inne grupy przechodzących piechurów również zatrzymywały się tutaj, żeby zrobić użytek z aparatów. Sam widok zapierał dech w piersi. Znajdowaliśmy się w miejscu, gdzie kilkaset metrów niżej kształt jeziora załamywał się. Wyglądające jak rozdeptany banan, właśnie tutaj jezioro zakręcało gwałtownie. Stąd też można było podziwiać je w obu kierunkach (choć większość jego powierzchni była przesłonięta górą, po której wędrowaliśmy).

IMG_6870
Widok na Ringedaensvatnet

Wróciliśmy na szlak. Kilometry mijały jeden za drugim i coraz bardziej przybliżaliśmy się do celu. Z naprzeciwka mijali nas ci, którzy już wracali z Języka. Wśród nich znalazł się Holger. Moi towarzysze przystanęli, żeby z nim zamienić parę zdań. Potem znów ruszyliśmy. Z czasem nasza grupa podzieliła się na kilka mniejszych. Jako ostatni szedł Erik z rodziną.

Momentami robiło się cieplej, ściągałem wtedy polar i czapkę i szedłem w samej koszulce do chwili gdy znów powracał lodowaty wiatr.

Nie pamiętam kiedy ale gdzieś tak, na kilometr lub półtora przed celem, wysunąłem się do przodu i przestałem przystawać za każdym razem, gdy grupa robiła przestoje. Nie czułem jednak, że idę sam. Wokół wciąż mnóstwo było ludzi. Jedni szli na Trolltungę, inni z niej wracali, jeszcze inni odpoczywali, siedząc na kamieniach, nie wiadomo czy jeszcze zmierzając do czy już wracając z.

W końcu dotarłem. Zanim jeszcze zobaczyłem słynną na cały świat półkę skalną, dostrzegłem tłum ludzi otaczających narodową atrakcję kraju wikingów. Poustawiali się na skraju urwiska naprzeciw Języka, siedzieli na skale ponad Językiem, chodzili bezmyślnie w tę i we wtę jak jak gdyby osiągnięcie celu pozbawiło ich nagle zdolności znalezienia sobie kolejnego. Zaskoczyła mnie jednak organizacja na samym Języku. Spodziewałem się tłumów gromadzących się na półce, gdzie każdy walczyłby o miejsce na pstryknięcie fotki. Jednak w jakiś sposób ten międzynarodowy tłum potrafił się solidarnie zorganizować i utworzyć zgrabną kolejkę chętnych. W ten sposób każdy miał szanse na swoje sam na sam z Trolltungą. Delikwent wchodził na skałę, przybierał pozę, koledzy cykali mu fotkę i wtedy dopiero odchodził a jego miejsce zajmował kolejny oczekujący.

Cóż, przydałby sie w tym miejscu automat do wydawania numerków.

IMG_6892
Język Trolla
IMG_6899
Tłumy szczęśliwców
IMG_6900
Kolejka do zdjęcia
IMG_6907
Tylko dla orłów

Postanowiłem zjeść coś i poczekać na resztę ekipy. Kolejka posuwała się powoli a wciąż dochodzili kolejni chętni na zdjęcie. Ale jak inni będą chcieli, to moglibyśmy sobie jakieś grupowe selfie walnąć. Powoli zaczęli schodzić się kolejni uczestnicy wycieczki. Zmęczeni ale szczęśliwi. Przebycie 11 kilometrów to niezły wyczyn w takich warunkach. Ale trzeba będzie jeszcze wrócić.

Stanęło ostatecznie na tym, że zrobimy sobie zdjęcia z urwiska przed Językiem. Widocznie nikomu nie uśmiechało się czekać. Jedynie Erik postanowił stanąć w kolejce. Ale jemu się nie dziwię. Jego syn mógł w międzyczasie wypocząć a i będzie miał świetną pamiątkę z wyprawy. Ja sam miałem już zdjęcia na Trolltundze, wiec niespecjalnie mi zależało.

Ruszyliśmy więc w drogę powrotną, pozostawiając Erika i jego bliskich. Do przejścia mieliśmy 11 kilometrów, z czego ostatnie półtora miało okazać się najgorsze. Wspinaczka była ciężka ale zejście po przebyciu takiego dystansu to mordęga dla stawów. Na razie wszystko było przed nami.

IMG_6909 a
Jeszcze tylko 11km
IMG_6920
Pielgrzymka w drodze powrotnej

Zanim pojawił się ból w kolanach, poczułem coś innego. Duży palec od lewej stopy zaczął dawać mi się we znaki. Moje dawno już nie dające znaku życia halluksy właśnie się obudziły. Musiałem uważać gdzie i w jaki sposób stawiam lewą nogę bo przy niewłaściwym stąpnięciu odczuwałem nieprzyjemny ból. Nie na tyle jednak uciążliwy aby mnie zatrzymać.

W międzyczasie porozmawiałem trochę z Janem, kolejnym członkiem naszego zespołu. On również starał się chodzić po górach tak często jak tylko mógł, więc mogliśmy powymieniać się doświadczeniami. Chodziliśmy jednak po innych górkach jako że Jan mieszkał w innym miejscu niż ja. Ale dostałem zaproszenie na wspólną wyprawę w bliżej niesprecyzowanym terminie 🙂

Mniej więcej przez cztery, może pięć kilometrów szliśmy mniej więcej równo, trzymając się razem. Potem parę osób odłączyło się, narzucając szybsze tempo więc i ja przestałem się zatrzymywać na przerwy. Coraz bardziej czułem zmęczenie a moje kolana zaczęły domagać się odpoczynku. Nie chciałem się jednak zatrzymywać. Im mniej przerw po drodze tym szybciej będę na dole, myślałem.

Po drodze mijałem kolejnych wędrowców zmierzających wciąż jeszcze na Trolltungę. Pomimo ostrzeżenia na czwartym kilometrze aby zawrócić, kiedy dotrze się tu po godzinie 13.00 z uwagi na szybko zapadające ciemności, ludzie pchali się do góry, jak gdyby rozdawali tam pieniądze. Niektórzy mieli ze sobą karimaty, śpiwory i namioty przyczepione do plecaków, i tych mogłem jeszcze zrozumieć. Ale byli i tacy, którzy szli bez żadnych plecaków i w dodatku nie mając na sobie nic więcej niż zwykła bawełniana koszulka. A na Języku hulał przecież lodowaty wiatr.

Na jakieś 3,5 kilometra przed końcem zaczęło się schodzenie z płaskowyżu. Ścieżka była dość stroma i ze względu na ból w kolanach i w lewej stopie poruszałem się powoli. Po piętach deptała mi jakaś anglojęzyczna grupka. Z trudem udało mi się zejść i dotrzeć na płaski odcinek trasy. Przede mną pozostawał jeszcze ostatni etap, najbardziej stromy i pokryty zdradzieckim błotem.

Kiedy tam doszedłem okazało się, że względnie płaski odcinek, który właśnie przebyłem wpłynął pozytywnie na kolana, bo nie dokuczały mi już tak bardzo. Przynajmniej nie na początku. Bardziej mogłem skoncentrować się na wyborze miejsca, gdzie stawiać stopy zamiast myśleć o bólu. Wkrótce jednak ból wrócił, a keidy dotarłem do kamiennych stopni, zamiast przyśpieszyć, zwolniłem. Groźba wywalenia się na błocie minęła ale strome schody miały niekorzystny wpływ na kolana więc poruszałem się z wysiłkiem. Ku swojemu zdziwieniu odkryłem, że się pocę. Nigdy nie przypuszczałem, że można pocić się idąc w dół ale tak właśnie teraz było. Co chwila musiałem przecierać czoło rękawem.

Na ostatnich metrach dogoniłem grupkę równie jak ja zmęczonych turystów i idąc za jednym z nich do moich uszu doszło jakieś dziwne klapanie. Klap, klap, klap. I tak przy każdym kroku. Początkowo myślałem, że to coś w jego plecaku, był on bowiem zawieszony jakoś nienaturalnie nisko i zamiast na biodrach, opierał się na tyłku ale to nie był plecak. Zrozumiałem to kiedy zobaczyłem buty chłopaka. Podeszwa jednego z nich odkleiła się od reszty i to ona wydawała to głośne klapnięcia za każdym razem, gdy noga opadała na podłoże.

W końcu dotarłem na parking. Zrzuciłem w samochodzie plecak, wyciągnąłem zapasy wody i zjadłem jeszcze co nieco i dopiero wtedy zdecydowałem się zdjąć buty. Moje stopy prezentowały się całkiem przyzwoicie. Spodziewałem się otarć i pęcherzy ale skóra wyglądała jedynie jakby za długo była zanurzona w wodzie. Blada i pomarszczona. Całkiem nieźle.

Spędziłem na parkingu jakieś 20-30 minut i nie doczekawszy się nikogo ze swojej grupy ruszyłem do hotelu. W końcu i tak mieliśmy się spotkać na miejscu. Dotarcie na miejsce i zameldowanie zajęło mi kolejne pół godziny, potem odświeżający prysznic i byłem jak nowy.

Hotel, w którym nasza firma postanowiła nas ulokować nazywa się Ullensvang Hotel i jest położony na wschodnim brzegu Sørfjordu, w malowniczej scenerii sadów owocowych, porastających zbocza gór, w miejscowości Lofthus. Według informatora, który znalazłem w swoim pokoju hotel został założony jeszcze w XIX wieku przez jednego, przedsiębiorczego młodego Norwega i do dziś dzień jest prowadzony przez jego potomków. Już samo położenie hotelu, nad samym fiordem, z widokiem na wodę z jednej strony, na sady owocowe i malowniczy wodospad z drugiej czynią z tego obiektu wyjątkowe miejsce. A dodając jeszcze takie atrakcje jak basen z możliwością popływania na zewnątrz, sauna, zadaszony kort tenisowy, możliwość wynajęcia łódki lub roweru wodnego, organizacja wycieczek czy unikatowa piwniczka z różnorakimi alkoholami dostajemy świetnie działającą instytucję przyciągającą klientów. I rzeczywiście, mimo że luksusów w moim pokoju nie uświadczyłem (chyba że liczyć rewelacyjny widok na fiord i własny, nieduży balkonik), to przyznam, że Ullensvang Hotel mnie zauroczył. Jest to miejsce o niepowtarzalnym klimacie, nawiązujące do tradycji i historii. To tutaj odpoczywały takie osobistości jak Królowa Sonja, której imieniem nazwano jeden ze szlaków trekkingowych. To tutaj przyjeżdżał Edvard Grieg, by w zaciszu i inspirującej scenerii komponować swoje utwory. Oryginalna, nieduża chatka kompozytora stoi na dziedzińcu przed hotelem, a przez szklane drzwi można dostrzec, że jej jedynym wyposażeniem jest pianino i przystawione do niego krzesło.

IMG_6935
Widok z okna pokoju
Hotel Ullensvang
Hotel Ullensvang

Około godziny ósmej wieczorem wspólnie zjedliśmy kolację. Z całej grupy brakowało jedynie Erika i jego rodziny. Oni wciąż jeszcze nie wrócili z trasy. Dopiero później, około godziny dziesiątej, gdy my, najedzeni już i popijając piwko (lub inne napoje) siedzieliśmy w lobby, dotarli do hotelu. Zmęczeni, zmarznięci ale szczęśliwi. I choć restauracja była juz zamknięta, pozostawiono im, z tego co zdołałem podejrzeć, całkiem obfity posiłek.

Z samego rana, gdy tylko zjadłem śniadanie, zszedłem na dół aby skorzystać z basenu. Woda była fantastyczna. Popływałem nawet na wodnej ścieżce wychodzącej na zewnątrz hotelu. Pogoda była wyśmienita co tylko zachęcało do aktywności tego typu. Wiedziałem jednak, że muszę się pomału zbierać. Zanim wróciłem do pokoju skorzystałem jeszcze z sauny i wypociłem się nieco. Wymeldowując się przy recepcji zamieniłem kilka zdań z członkinią naszego teamu, Ingebjørg i pożegnałem się.

Wracając do domu czułem się szczęśliwy i pełen energii. Czułem, jak moje ciało pęcznieje od nagromadzonej pozytywnej energii. I mimo tego, że nie był to mój pierwszy wypad na Trolltungę, wrażenia z wyprawy były przeogromne. Moje wewnętrzne baterie zostały naładowane i czułem, że mogę śmiało stawiać czoło wszelkim problemom. A przejeżdżając w pewnym momencie obok salonu samochodowego postawiłem sobie pytanie czy byłbym bardziej szczęśliwy jadąc w tej chwili nowym, wypasionym samochodem. Odpowiedziałem przecząco. Rzeczy materialne po takich przeżyciach przestawały się liczyć.

 

***

Kilka dni po wyprawie, w połowie tygodnia dowiedziałem się o tragedii jaka miała miejsce na Trolltundze tego samego dnia, kiedy i ja tam byłem. Młoda dziewczyna, studentka z Australii, Kristi Kafcaloudis w wieku 24 lat straciła życie na Trolltundze. Podczas pozowania do zdjęcia potknęła się i runęła w przepaść. Jej ciało odnaleziono dopiero wieczorem następnego dnia. Zszokowało mnie to, że w tym samym czasie byłem dokładnie w tym samym miejscu. Zapewne znacznie wcześniej, bo na samym Języku panowała przyjemna, pozytywna atmosfera. Ludzie zachwycali się widokami, uśmiechali do siebie pomimo zmęczenia. Ale też zachowywali się beztrosko i często zbyt brawurowo podchodząc blisko urwiska. Wielu siadało na samej krawędzi Języka by mieć pamiątkowe zdjęcie jak machają nogami w powietrzu. Mnóstwo zresztą tego typu zdjęć można zobaczyć w internecie. Ludzie skaczą, robią jaskółki lub wykonują inne dziwne akrobacje. O nieszczęście więc wcale nie trudno. Myślę, że w miejsca takim jak Trolltunga ludzie tym bardziej powinni zachować ostrożność. Jest piękne ale i przerażające. Wejście na skalną platformę wymaga odwagi ale nie znaczy to, że należy ją w taki sposób uzewnętrzniać. Gór nie można lekceważyć. Człowiek powinien żywić szacunek i respekt przed potęgą przyrody. Niestety spopularyzowanie szlaków turystycznych sprawiło, że nawet na tak ciężką trasę jak ta na Trolltungę idą osoby nieprzygotowane.

Nie miałem okazji poznać Kristi Kafcaloudis. Z ogromu osób, które tego dnia minąłem na trasie nie pamiętam bym widział jej twarz. Daleki jestem od twierdzenia, że mogła bardziej uważać, że powinna trzymać się dalej od krawędzi. Nie było mnie przy całym zajściu. Nie widziałem jak się zachowywała. Szkoda jednak dziewczyny, która dopiero co wkraczała w dorosłość. Szkoda straconego życia. Szkoda bólu jaki pozostawiła w sercach swoich bliskich i przyjaciół, którzy razem z nią wtedy byli.

Kristi Kafcaloudis
Kristi Kafcaloudis

Spoczywaj w pokoju Kristi.

Jeden komentarz

  • Kasia

    Piekna opowiesc z bardzo smutnym zakonczeniem.
    Czesto bedac w tego typu miejscach nie mysli sie, ze to igranie na krawedzi, bo przeciez wszyscy wchodza i wszyscy robia sobie zdjecia i wszystko jest ok. Ale jak widac czasami nie konczy sie to ok.
    Na szczescie jesli o mnie chodzi mam cos na ksztalt leku wysokosci i zwyczajowo nie zblizam sie do krawedzi. Zreszta jak to Rafi powiedzial – jak sie jest mlodszym to czlowiekowi latwiej przychodzi podejmowanie ryzyka…

    Przyjemnie sie Ciebie czyta 🙂

    Pozdrawiam !

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *