górskie wyprawy

Hovda

 

Góry uzależniają. Czułem prawdziwy głód obcowania z naturą, wysiłku związanego z wspinaczką i wewnętrznego spokoju. Ostatnio mogłem sobie pozwolić jednie na krótkie wypady z rodziną, ale jak łatwo się domyślić, to nie było to samo. W jakiś dziwny sposób ciągnęło mnie, żeby iść w góry. Uczucie narastało przez parę ostatnich tygodni a codzienny widok otaczających mnie okolicznych szczytów przyzywał niczym syreni śpiew żeglarzy. Tylko czekałem na ładną pogodę w weekend, żeby ustalić plan. I gdy tylko nadszedł odpowiedni moment zakomunikowałem małżonce, że idę.

Tym razem nie miałem większych rozterek co do wyboru szczytu. Myślałem o Hovdzie, ostatnim wzniesieniu z pasma gór, wśród których są także Aksla i Vardafjellet. Z tym, że dojście na Hovdę znajduje się z zupełnie innej strony, niż miejsce, z którego startowałem na Akslę.

Ostatnie dni były bardziej niż ciepłe, więc nie planowałem brać ze sobą długich spodni ani kurtki. Pakując się wieczorem, posłuchałem żony i spakowałem do plecaka latarkę. Jak się okazało na szlaku, bez światła daleko bym nie zaszedł.

Wstałem tradycyjnie już o trzeciej w nocy. Zostawiłem śpiących członków rodziny w błogiej nieświadomości i wyruszyłem na wyprawę. Podejście na Hovdę zaczyna się od strony Nedre Vats, a nawet trochę dalej. Więc bez samochodu raczej byłoby ciężko. Podjechałem w kompletnych ciemnościach na na odizolowany parking, zgasiłem silnik i wyszedłem na zewnątrz. Otoczyły mnie kompletne ciemności. O ile pod domem światła zapewniały uliczne latarnie a po drodze widziałem przed sobą blask reflektorów padających na nawierzchnię, tak teraz nie widziałem nic. No, prawie nic. Parking znajdował się powyżej głównej drogi prowadzącej do Sandeid, i widziałem w oddali światła latarni. Nad głową świeciły słabo gwiazdy, więc aż tak ciemno nie było. Jednak wędrówka w takich warunkach byłaby niemożliwa. Podziękowałem w myślach żonie za dobrą radę i wyciągnąłem z plecaka swoją czołówkę. Jeszcze tylko plecak na ramiona, aparat do ręki i można było ruszać.

Jakieś dwa, trzy tygodnie wcześniej byłem w tym miejscu ze swoją czteroipółletnią pociechą ale uszliśmy zaledwie kilometr w jedną stronę, więc początek trasy już znałem. Zastanawiałem się czy tym razem zastanę po drodze jakieś zwierzęta, jak poprzednim razem. Oświetlałem sobie drogę czołówką aby nie wpaść na pozostawione przez krowy nieprzyjemne niespodzianki i szedłem naprzód. Z wyjątkiem pierwszej bramki, wszystkie inne (sztuk dwie) były otwarte, więc nie musiałem się z nimi szarpać. Szybko uporałem się z pierwszym kilometrem i dotarłem do miejsca, gdzie ostatnio musiałem zawrócić. Wyciągnąłem z plecaka wodę i upiłem kilka łyków. Byłem już spocony marszem pod górę. Chwilę później kontynuowałem wędrówkę a światło czołówki oświetlało mi drogę przede mną. W jej świetle widziałem tańczące przed sobą owady. W pewnym momencie droga pod górę się skończyła i rozpoczął się dość płaski odcinek. Gdzieś po prawej odchodziła inna droga pod górę i przez chwilę rozważałem nawet pójście w tamtą stronę ale ostatecznie zdecydowałem się podążać w dotychczasowym kierunku. Gdzieś w ciemności rozległ się nagły szelest gdy poruszyło się spłoszone zwierzę. Oświetlenie miejsca skąd doszły mnie te dźwięki nie ujawniło żadnej obecności więc szedłem dalej.

W końcu dotarłem do miejsca, gdzie szeroka droga się kończyła. Przy dużej skale postawiono ławeczkę a przez ciągnący się wzdłuż drogi i niknący w ciemności płot przerzucono drabinkę. Przy drabince odnalazłem drogowskaz na Hovdę, co uspokoiło mnie i przekonało, że nie zabłądziłem. Przeszedłem na drugą stronę i spostrzegłem, że inny drogowskaz opisuje ścieżkę na Blikrabygdę. Ciekawe, pomyślałem. Więc można tu dojść z Blikry. Będę musiał sprawdzić któregoś dnia i tę trasę.

Ruszyłem jednak ścieżką na Hovdę. Po kilkudziesięciu płaskich metrach, zaczęło się strome podejście. Musiałem momentami chwytać się gałęzi karłowatych drzewek lub wystających z podłoża kamieni. Ścieżkę po obu stronach porastała niska roślinność. I właśnie w jej gęstwinie w blasku czołówki dojrzałem nagle jakiś ruch. Po chwili uświadomiłem sobie, że dostrzegam głowę i szyję jakiegoś ptaka. Podobne do kury stworzenie oślepione skierowanym w jej stronę światłem trwało nieruchomo przez chwilę po czym i głośnym trzepotem skrzydeł wystrzeliło w powietrze by skryć się gdzieś w ciemności.

Od początku wyprawy towarzyszył mi w oddali widok świateł ulicznych przy drodze do Sandeid i świateł samego Sandeid. W miarę wspinania się wyżej, obraz był coraz bardziej widoczny i teraz gdy ścieżka biegła tak stromo i mogłem nasycić oczy tym widokiem, zdecydowałem się na użycie aparatu. Mogłem także użyć targanego ze sobą statywu, bo naświetlanie nocnego zdjęcia trzymając w ręku aparat mija się z celem. Przycupnąłem na większej skale i rozłożyłem sprzęt. Kilka pstryknięć i zabawa ustawieniami aparatu, żeby zobaczyć jak wychodzą zdjęcia przy różnym czasie naświetlania i w końcu, zadowolony z rezultatów, mogłem pakować wszystko z powrotem i kontynuować wędrówkę.

W międzyczasie założyłem wyciągniętą z plecaka bluzę, zimny wiatr nieprzyjemnie targał moją przepoconą koszulkę. Żałowałem tylko, że nie zabrałem również czapki, bo zrobiło mi się zimno w uszy. Nie można jak widać mieć wszystkiego.

Ścieżka złagodniała nieco i wyszedłem na płaski odcinek. Przez chwilę stałem zdezorientowany nie wiedząc w którą stronę iść. Stałem na skale, więc ścieżki nie było widać. A w ciemności nie mogłem dojrzeć jakiegokolwiek znaku świadczącego o przebiegu szlaku. Światło czołówki nie było aż tak przenikliwe. Ruszyłem w końcu w kierunku, w którym jak myślałem powinienem się udać i z ulgą spostrzegłem wyłaniający się z ciemności patyczek z czerwonym końcem. Zaraz potem dostrzegłem ścieżkę. Minąłem samotny, sterczący ku niebu ogromy kamień, zszedłem nieco w dół by po chwili znów wspinać się do góry. Ścieżka biegła tu długimi zakosami ale po pewnym czasie wyprostowała się i mogłem iść w jednym tylko kierunku. Dotarłem na wzniesienie, skąd rozpościerał się widok nie tylko na Sandeid ale również na Øvre Vats po drugiej stronie. Na sąsiednim wzniesieniu znajdował się kopiec kamieni oznaczający koniec szlaku. Byłem tam chwile potem i już wyciągałem aparat. Rozstawiłem statyw i rozpocząłem sesję. Parę fotek tu, parę tam, biegałem z rozłożonym statywem i aparatem z miejsca na miejsce i pstrykałem, kombinując z ustawieniami aparatu. Mogłem już nawet ściągnąć z czoła latarkę. Było na tyle widno, że nie było ryzyka wpadnięcia w jakąś dziurę i skręcenia nogi. Z samego szczytu mogłem podziwiać aż trzy miejscowości: Sandeid, Øvre Vats i Nedre Vats. Jednak to Sandeid przykuwało najwięcej uwagi. To z tamtej strony wstawało słońce, tworząc na niebie pomarańczową łunę.

IMG_6654
Widok na Sandeid
IMG_6659
Widok na Sandeid, nieco później i wyżej
IMG_6668
I jeszcze taki widoczek

Wpisałem się do wpisownika na szczycie i po wypstrykaniu kliszy (żartuję, w lustrzance nie ma kliszy) zarządziłem odwrót. Za górami nad Sandeid wciąż unosiła się łuna od wschodzącego słońca ale nie chciałem już czekać aż ono samo się pojawi. Wiatr wył mi w uszach, w dodatku musiałem jeszcze odsiedzieć swoje w pracy. Ruszyłem więc w drogę powrotną. Tym razem mogłem się obejść bez czołówki, szedłem więc szybciej. Dotarłem do miejsca, gdzie ustawiona była ławka i zaczynała się szeroka droga i zauważyłem, że z tego miejsca inna ścieżka prowadzi na Akslę i Vardafjellet. Nieźle, następnym razem można by zwiedzić całe to górskie pasmo za jednym razem. Wszystkie szczyty są ze sobą połączone. Idąc na dół natknąłem się jeszcze na stado owiec, które kilkadziesiąt metrów bliżej okazało się jednak stadem kozic. Dziwnie podobne są te stworzenia do siebie. Zwierzaki uciekły gdy tylko się zbliżyłem. Pozostało mi zejść na sam dół, do samochodu, odpalić silnik i pojechać do pracy.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *