górskie wyprawy

Trodlafjell (Trollafjell)

 

Od poprzedniej górskiej wycieczki mijały już trzy tygodnie i zaczynałem odczuwać wzmożony głód wędrówki i górskich krajobrazów wokół mnie. Czułem się niemal jak narkoman tęskniący za kolejną działką. Śledziłem zatem prognozy pogody na weekend i gdy tylko pojawiła się szansa na ładną słoneczną sobotę, mogłem zastanowić się dokąd wybrać się tym razem. Moją uwagę przykuła ciekawie brzmiąca nazwa na mapie, którą przeglądałem: Trollafjellet. Góra trolla, szczyt w sam raz dla mnie, pomyślałem. W dodatku w jego bliskim sąsiedztwie znajdowały się również dwie inne górki, na które można by śmignąć przy okazji. I tak plan zaczął się z wolna krystalizować.

mapa 02
Trasa przewidywała marsz Eikedalen na północ a następnie odnalezienie drogi na szczyt gdzieś w okolicy jeziora Langavatnet. Źródło: http://ut.no/kart/

Dokuczające mi od jakiegoś miesiąca lewe kolano postanowiłem zignorować. Tym bardziej, że lekarka, u której byłem dzień przed planowaną wycieczką uznała, że zapewne tylko stan zapalny. Oczywiście dodała też, żebym wstrzymał się z poważniejszymi aktywnościami dopóki ból nie minie ale jak już wspomniałem, w obliczu perspektyw związanych z górami zachowywałem się jak narkoman na głodzie.

Tradycyjnie wstałem rano gdy było jeszcze ciemno i wymknąłem się z domu starając się nie budzić pozostałych domowników. Dojazd na parking, gdzie zaczynał się szlak zajął 6 minut. Zarzuciłem plecak na plecy, zapaliłem czołówkę i ruszyłem w trasę. Początkowe metry to płaska szeroka i prosta droga wzdłuż biegnącego obok strumienia. W ciemności dobiegał moich uszu szum wody a wyobraźnia podsuwała mi przed oczy obraz wyskakującego z nurtu głodnego krwi utopca. Do obrony miałem jedynie dzierżony w dłoni statyw od aparatu. Nie umywał się on do pokrytego srebrem wiedźmińskiego miecza no ale te utopce to też przecież tak na niby. Chyba…

Po przejściu jakichś stu pięćdziesięciu metrów wszedłem w las a droga znacznie się pochyliła. Co jakiś czas drogę oprócz światła czołówki wskazywał mi świecący za plecami księżyc. Tę trasę pokonywałem kiedyś z Tymkiem, więc nie liczyłem na żadne niespodzianki. Szeroka tzw. tractor road była mokra a gleba tak miękka od wilgoci, że miałem wrażenie iż chodzę po poduszkach.

Las kończył się w miejscu, gdzie drogę przecinało ogrodzenie. Przeszedłem na drugą stronę po specjalnej drabince ustawionej dla wędrowców i szedłem dalej. Wciąż było ciemno i światła księżyca a także mojej latarki nie widziałem zbyt wiele. Nachylenie terenu się zmniejszyło więc i wędrówka stała się przyjemniejsza. Miałem nadzieję, że w takich warunkach dojdę do samego podnóża Trollafjellet.

W pewnej chwili usłyszałem gdzieś po lewej przeciągłe `uuu`. W pierwszej chwili pomyślałem: wilk! Potem jednak stwierdziłem, że prawdopodobniej to tylko sowa. Wątpiłem aby w tych rejonach żyły wilki. Ja przynajmniej o niczym takim się słyszałem. Chwilę później ciszę przerwało kolejne `uuu`, tym razem dochodzące z prawej strony. I to brzmiało zdecydowanie nie jak sowa. O ile mógłbym to ocenić. W końcu całe życie spędziłem w mieście. Nawet nigdy nie interesowały mnie programy przyrodnicze. No cóż pomyślałem, zawsze pozostaje statyw do obrony. Dopiero gdy odgłos powtórzył się po raz trzeci uświadomiłem sobie, że brzmiał bardziej jak `muuu` i kamień spadł mi z serca. Taki odgłos może rozpoznać nawet taki ignorant w sprawach Animal Planet jak ja.

Dotarłem w końcu do czegoś, co na mapie było zaznaczone jako Velde Hytta. Moje wyobrażenia odnośnie tego domku można by porównać do chatki postawionej na Sletthaug. Ta tutaj jednak była jedynie jej karłowatym, dalekim krewnym. Mała, pozbawiona okien (przynajmniej z trzech stron, które widziałem), bardziej przypominała szopę na narzędzia. Nie zaprzątałem sobie głowy zaglądaniem do wnętrza. Uznałem, że zrobię to w drodze powrotnej i porobię wówczas jakieś fotki. Na wschodzie zaczynała się już formować poświata wstającego słońca a ja chciałem zastać wschód będąc na górze. Moje plany pokrzyżowało to co ujrzałem tuż za chatką. A raczej to, czego nie ujrzałem. Okazało się, że wygodna, szeroka droga, którą dotąd szedłem tutaj się kończy. Dalej była tylko wąska ścieżka pośród bujnej wilgotnej trawy i drzewa. Wzruszyłem ramionami i zagłębiłem się w zarośla. Od tej pory szlak wskazywały mi ponownie, znane dobrze czerwone patyczki.

O ile do tej pory szedłem mokrą lecz względnie pozbawioną roślinności drogą, tak teraz trawa rosła wszędzie dookoła, a pomiędzy jej kępkami woda tworzyła kałuże. Jeden nieostrożny krok i stopa zagłębiała się w grząski grunt. Cała przyjemność z wycieczki ulotniła się w jednej chwili. Przez moment rozważałem powrót ale uznałem, że nic z tego. Brnąłem dalej, starając się ostrożnie stawiać stopy, najlepiej dokładnie w miejsca, gdzie wyrastają kępy trawy. Wypatrywałem również wskazujących mi drogę patyczków, co niekiedy nie było łatwe. I tak jakoś posuwałem się do przodu choć tempo marszu zdecydowanie spadło.

Parę razy nieostrożne stąpnięcie powodowało zanurzenie butów pod powierzchnię, co z kolei wywoływało serię bluzgów wydobywających się z mojego aparatu mowy. Ktoś, kto prowadził ścieżkę przez takie mokradła musiał być wrednym typem. Trasa nadawała się bardziej dla komandosów, a nie dla normalnych turystów. Wyskakujące znienacka utopce pasowałyby do tej scenerii jak znalazł dużo bardziej niż tam przy strumyku na początku mojej wędrówki.

W pewnej chwili moja lewa stopa straciła kontakt z podłożem a ja wyrzuciłem do przodu prawą nogę, by zbalansować ciężar ciała. Pociągnąłem lewą nogę do siebie ale ta nieszczęśliwie utknęła między jakimiś sztywnymi korzeniami, uderzając mnie boleśnie o piszczel. Obyło się bez upadku ale kolejna wiązka bluzgów poleciała w świat.

Wkrótce poczułem jak w butach robi mi się wilgotno i po raz kolejny zamarzyłem o lepszym obuwiu. Dobrze, że chociaż założyłem dziś odpowiednie na taką wędrówkę nieprzemakalne spodnie.

Droga przez to bagno trwała dość długo i niechętnie wracałem myślami do faktu, że jeszcze trzeba będzie tędy wracać. W końcu jednak szlak odbił ostro w lewo i pod górę. Wyszedłem z mokradeł na utwardzoną szeroką drogę. Kilkadziesiąt metrów dalej ujrzałem jakiś domek, zapewne czyjąś weekendową chatkę. Wyciągałem wydrukowaną mapkę i porównałem ja z rzeczywistością. Wyglądało na to, że znajdowałem się na drodze, która biegnie bezpośrednio do Vikebygd, niewielkiego miasteczka nad brzegiem fiordu. W głowie zaświtała mi myśl w sprawie alternatywnej drogi powrotnej.

Odnalazłem tabliczkę z nazwą góry, na którą planowałem wejść. Ta jednak głosiła że miejsce nazywa się Trodlafjell a nie Trollafjell. Widocznie twórcom mapy zdarzyło się popełnić małą literówkę. Nie traciłem czasu na zastanowienia. Ruszyłem ścieżką przez las. Szedłem pod górę a to był dobrzy kierunek.

Wkrótce zauważyłem coś, co okazało się moją zmorą, ciągnącą się prawie pod sam szczyt. Fatalne oznaczenie szlaku. Coraz częściej przystawałem wypatrując kolejnych patyczków wśród drzew, krzewów i trawy. Czasem jedynie ledwo widoczny ślad na trawie świadczył o istnieniu ścieżki i przejście kolejnych kilkunastu metrów ukazywało mi znak, że zmierzam w dobrym kierunku. Szedłem albo na czuja albo próbowałem odnaleźć ślady obecności człowieka. Byłem jak jakiś Winnetou, albo inny tropiciel w nieprzebytym buszu. I znowu bluzgi leciały na lewo i prawo. Przecież dochodząc do jednego znaku powinienem już widzieć kolejny. Jak tu delektować się wędrówką jak muszę przeczesywać las w poszukiwaniu ścieżki. Ktoś kto powiedział, że droga jest ważniejsza od celu, nigdy nie szedł na Trollafjell (czy raczej Trodlafjell).

W pewnym momencie, po kolejnej frustrującej próbie odnalezienia szlaku, zakończonej niepowodzeniem, postanowiłem wdrapać się na skałę, wystającą ponad drzewa. Tamtędy mogla biegnąć moja trasa, choć nie musiała. Byłem zły ale stanie w miejscu nie rozwiązywało problemów. Wdrapałem się na ową skałę i zamarłem zafascynowany widokiem.

Słońce właśnie wstawało na wschodzie, wychylając się powoli znad gór po drugiej stronie doliny Eikedal. W miejscu, gdzie stałem miałem świetny widok na dolinę. To nią tutaj przyszedłem a z góry prezentowała się zdecydowanie lepiej niż z dołu. Doliną sunęły właśnie białe obłoki nisko zawieszonych chmur, częściowo ją zasłaniając. Przepiękny widok. Na zachodzie znajdowało się wspomniane już Vikebygd. Teraz jednak skąpane było w chmurach, znad których wystawały jedynie najwyższe partie wzgórz. Pierwsze promienie słońca fantastycznie doświetlały całą scenę. Na północy miałem ścianę gór, gdzie dopiero zmierzałem.

Pozostało wyciągnąć aparat i popstrykać nieco.

IMG_7240 a
Widok na Eikedal. Trasa wiodła wzdłuż doliny.
IMG_7245 a
Eikedal i pierwsze promienie słońca
IMG_7234 a
Jezioro Langavatnet a za nim miasteczko Vikebygd (gdzieś tam pod chmurami)
IMG_7262 a
I jeszcze raz Langvatnet

Kiedy skończyłem sesję i zbierałem się do dalszej drogi, zauważyłem ścieżkę, która zaprowadziła mnie z powrotem na szlak. Musiałem przyznać, dla takich widoków warto było się pomęczyć. No ale to nie był jeszcze koniec wędrówki. Ledwo ruszyłem dalej, dostrzegłem, że doganiają mnie chmury. W przeciągu paru minut wokół mnie zrobiło się kompletnie biało. Widoczność spadła do zaledwie kilkunastu metrów. Biorąc pod uwagę jak słabo był oznakowany szlak pojawiło się pytanie czy nie lepiej zawrócić. Wolałbym uniknąć błądzenia po omacku w poszukiwaniu drogi a już w ogóle nie chciałbym się zgubić. I chyba tylko wrodzony upór i pragnienie dojścia na szczyt nie pozwoliły mi zrezygnować.

IMG_7269 a
Jeden z nielicznych dobrze oznaczonych punktów na szlaku
IMG_7277 a
Mleko idzie

Chodziłem bardziej na czuja bo ani jakichkolwiek znaków ani udeptanej ścieżki nie mogłem dojrzeć. Dochodziłem do kopca z kamieni ze śladami starej czerwonej farby a potem szedłem w jedną stronę rozglądając się uważnie. I kiedy niczego nie wypatrzyłem wracałem do kopca i próbowałem iść w drugą stronę. W ten sposób przeszedłem kawałek, klnąc na czym świat stoi na ludzi, którzy oznaczali tutaj szlaki. Mleko wokół to gęstniało to rozrzedzało się lecz widoczność nie poprawiała się zbytnio. Nie wyczuwałem wiatru a takiej ciszy jaka panowała nie doświadczyłem już dawno. W pewnej chwili słońce zabłysło mocniej i dostrzegłem słabe Widmo Brockenu.

Dla mniej wtajemniczonych krótkie wyjaśnienie. Widmo Brockenu to zjawisko optyczne, przy którym można dostrzec własny cień na chmurze, dzięki świecącemu zza pleców słońcu. Często towarzyszy temu tęczowa obwódka wokół cienia. Zjawisko to pierwszy raz opisano w XVIII w. W górach Harz, gdzie było obserwowane na szczycie Brocken (stąd nazwa). Z całą sprawą związany jest również przesąd, wedle którego człowiek zobaczywszy swój cień na chmurze ma ponoć umrzeć w górach. Jednak zaobserwowanie zjawiska trzy razy pozwalało cieszyć się dostatnim życiem.

Ciężko jest jednak przejmować się jakimiś zabobonami w sytuacji, kiedy ma się przed oczami taki ciekawy widok. Niestety chwyciłem za aparat zbyt późno i ze zdjęcia niewiele wyszło. Za to chwilę później dostrzegłem wbity w ziemię patyczek, znak że właśnie w tym kierunku muszę iść. Nie znaczy to wcale, że już odnalazłem drogę. Za patyczkiem odnalazłem słabo widoczną ścieżkę lecz po kilkudziesięciu metrach znów stanąłem zdezorientowany. Chwilę potrwało nim ruszyłem dalej.

IMG_7294 a
I dokąd teraz?
IMG_7301 a
Po drodze było mnóstwo świetnych widoków, w większości zasłoniętych przez chmury
IMG_7302 a
Czyż to nie piękne?
IMG_7305 a
Dla czegoś takiego warto się pomęczyć
IMG_7310 a
Bez komentarza
IMG_7313 a
To zdjęcie wykonano z bardzo bliska ale spróbuj wypatrzeć taki patyczek z kilkudziesięciu metrów…

W końcu dotarłem do miejsca, przy którym nie wiedziałem co zrobić. Kopczyk kamieni zdawał się nie mieć żadnej kontynuacji. Krótkie wypady to w jedną to w drugą stronę nie przyniosły rezultatów i już przygotowywałem się do odwrotu kiedy nagle chmury rozwiały się i dostrzegłem gorę przed sobą a na niej odległy kopiec kamieni oznaczający szczyt. Nie widziałem jak biegnie szlak ale wiedza w którą stronę iść a także ukształtowanie terenu sprawiły, że wiedziałem w którą stronę mam się udać. Wkrótce też natknąłem się na oznaczenia szlaku i na samą ścieżkę. Nie zawracałem jednak sobie tym głowy. Teraz już sam wiedziałem, że idę w dobrą stronę.

Dotarcie do szczytu zajęło mi kilka minut. Przez ostatnie metry towarzyszył mi nieduży ptaszek, najwidoczniej zaciekawiony moją obecnością. Przejaśniło się nawet na chwilę, dzięki czemu mogłem spoglądać na piękną panoramę Vikebygd daleko w dole. Wpisałem się do książki, porobiłem parę zdjęć. Dostrzegłem kontynuację szlaku, który prowadził na kolejny szczyt. Postanowiłem jednak zostawić go sobie na kolejny raz. Spędziłem już do tej pory więcej czasu niż zakładałem i czas było się zbierać.

IMG_73341 a
Na szczycie
IMG_73339 a
I znowu nadciągają chmury…
IMG_73245 a
Przepiękny widok ze szczytu Trodlafjell (czy też Trollafjell)
IMG_7322 a
To tez ładne ale częściowo zakryte chmurami

Chmury przelewały się przez góry i po chwili znów zalała mnie biel. Wiatr teraz był mocniejszy więc i ruchy chmur były szybsze. Gdy znów się rozrzedziły ponownie dostrzegłem Widmo Brockenu, lecz i tym razem nie zdołałem wykonać dobrego zdjęcia.

Czas było wracać. Dotarłem do rozwidlenia szlaku, które minąłem tuż przed szczytem. Okazało się, że nie muszę wracać tą samą trasą, biegnącą do Vikastølen. Inna, ciągnęła się do Langavatnet prowadziła zapewne bliżej Vikebygd. Postanowiłem to sprawdzić.

IMG_7240-a
W drodze powrotnej widoki wyglądały tak.

Do tej pory nie odbierałem żadnych sygnałów od mojego kolana, jednak gdy tylko zacząłem schodzić, poczułem jak znów daje o sobie znać. Zejście było dość strome a szlak, choć tutaj zadziwiająco dobrze oznakowany, prowadził po gołej skale. Biorąc pod uwagę stromiznę, jaką trzeba było pokonać, pomyślałem, że fajnie byłoby mieć tu jakieś poręczówki, zwłaszcza podczas gorszej pogody, kiedy mokre kamienie nie gwarantowały idealnej przyczepności. Nic takiego nie było i momentami musiałem niemal zjeżdżać na tyłku. Po drodze napotkałem wspinającego się na szczyt tubylca. Co ciekawe towarzyszył mu pies. Co jeszcze ciekawsze, ów pies radził sobie w tym stromym terenie lepiej niż jego pan, wyprzedzając go o dobrych kilkanaście metrów. Minęliśmy się z pozdrowieniami na ustach a ja schodziłem dalej.

Dotarłem na niżej położony teren, gdzie stromizna przeszła w łagodne zejście a głazy i skały zostały zastąpione bajorem. Właściwie bajorem porośniętym trawą. I tędy właśnie biegła ścieżka. Już myślałem, że trasa dla komandosów pozostała za mną na Eikedalen, ale widocznie trafiłem na ciąg dalszy. Zupełnie jakby woda z całej Norwegii znalazła się właśnie na tym obszarze. I o ile wcześniej czułem wilgoć w butach, tak teraz miałem tam prawdziwą powódź. Przestałem się nawet przejmować jeśli zdarzyło mi się zamoczyć całą stopę pod wodą. Po prostu nie dało się tego przejść inaczej.

IMG_7380
Tak wyglądała ścieżka w drodze powrotnej

Wędrówka w takich warunkach na szczęście nie trwała długo. Wszedłem w las a wkrótce dotarłem do jeziorka Langavatnet, gdzie mogłem już stąpać po twardym, suchym podłożu. Wzdłuż jeziora biegnie szeroka droga, która jak sądziłem miała zaprowadzić mnie do samego Vikebygd.

Wykonałem tylko telefon swojej drugiej połowy, prosząc o odebranie mnie z miasteczka i pomału schodziłem w niemal komfortowych już teraz warunkach. A kiedy już dotarłem na sam dół, samochód z pozostałymi członkami rodziny już czekał.

Profil trasy i mapka z przebytą drogą:

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *