Løkjelsvatnhytta
Norweskie lato w tym roku nie obfituje w wiele słonecznych dni. Okazji do górskich wędrówek nie ma więc zbyt dużo. Kiedy jednak pojawia się bardziej sprzyjająca pogoda, na górskich szlakach można spotkać całą masę spragnionych aktywności wędrowców. Tym razem na wypad w góry namówiła mnie żona. Zabraliśmy ze sobą naszą najstarszą pociechę i wyruszyliśmy w kierunku Litedalen. Naszym celem było dotarcie do Løkjelsvatnhytty.
Ostatnim razem byłem w tym miejscu w listopadzie. Odnalazłem rozległe miejsce poprzecinane szlakami w terenie mało wymagającym, o ile pokonało się najpierw stromy podjazd na wysokość około 500 m n.p.m. Na szczęście ten pierwszy odcinek można przebyć autem a dotarłszy na początek trasy skorzystać z płatnego parkingu.
Tak też zrobiliśmy. Na dużej tablicy informacyjnej odnaleźliśmy skrzynkę, pełniącą funkcję skarbonki. Wystarczyło wypełnić kwit parkingowy, wrzucić do skrzynki 40 koron i można było ruszać na szlak. Poranek był dość chłodny, toteż Tymek oprócz swojej buzy, wyposażył się dodatkowo w bluzę taty i polar mamy.
Kolejne jezioro, tym razem Grindheimsvatnet.
Początkowo szliśmy w cieniu, mijając jeziora Jørnasvatnet oraz Grindheimsvatnet. Szeroka droga, łagodnie wznosząca się w górę idealnie nadawała się na rodzinne wędrówki. Dopiero gdy dotarliśmy do wąskiej ścieżki prowadzącej ku Løkjelsvatnhytty zrobiło się nieco trudniej. I choć tego dnia świeciło ładne słońce, musieliśmy pokonywać błotne odcinki. Dopiero po przejściu przełęczy Grindheimsstølen, gdy wyszliśmy na nasłoneczniony teren, błota zrobiło się mniej a ścieżka łatwa, przyjemna i mniej więcej płaska. Parę razy mijaliśmy w oddali (a raz nawet dość blisko) stada pasących się krów.
Wkrótce dotarliśmy do kolejnego jeziora, rozległego Lykilsvatnet. W oddali ujrzeliśmy też cel naszej wędrówki, domek Løkjelsvatnhytta. Tymek zadziwiająco dzielnie radził sobie z trasą. Mając w pamięci jego marudzenia podczas wcześniejszych wypraw, różnica była przeogromna. Dość często musieliśmy go wręcz hamować, gdy zbyt daleko wybiegał naprzód.
Wreszcie dotarliśmy na miejsce. Usadowiliśmy się na ławeczce przed czerwonym domkiem i skonsumowaliśmy zawartość plecaka (a przynajmniej tę jego część, która się do konsumpcji nadawała). Po krótkim odpoczynku mogliśmy ruszać z powrotem. Tymek zregenerowany kanapką znowu skakał jak rozbrykany górski troll i wyprzedzał nas o kilka długości. W drodze powrotnej spotykaliśmy innych wędrowców. Słońce już mocno przypiekało, gdy dotarliśmy do naszego auta.
Jeden komentarz
Kasia z www.katiraf.com
W końcu fotki z rodzinnego wypadu ! Super !