Friarane
W niedzielę, dzień po moim nieudanym wejściu na Bukkenibbę, pogoda była wręcz fantastyczna. Poranne mgły ustąpiły słońcu, które tak grzało, że aż dziw, że zalegający wszędzie śnieg nie stopniał. Żal było siedzieć w domu, więc spróbowałem namówić Tymka na jakiś wspólny wypad w góry. Zajęty zabawą klockami Lego oczywiście nie był zainteresowany. Na szczęście z pomocą przyszła moja małżonka, która z chęcią chciała pozbyć się nas z domu. Spakowała młodemu plecak, pomogła mu się ubrać i już po chwili siedzieliśmy obaj w aucie zastanawiając się na jaka górkę się wybrać.
Wybrałem ponownie Hovdę, jako w miarę łatwą. Po dotarciu na miejsce, zarzuciliśmy plecaki, założyliśmy okulary przeciwsłoneczne (bo odbite od śniegu promienie słoneczne dawały mocno po oczach) i ruszyliśmy na szlak. Tymek oczywiście swoim tempem, co chwila wygłupiał się na śniegu. Było na tyle wcześnie, że spokojnie moglibyśmy wejść na sam szczyt, gdyby Tymek miał odpowiednią motywację. Zastanawiałem się tylko na ile starczy mu zapału. Założyłem więc, że będzie dobrze jak uda nam się osiągnąć Friarane, punkt przed samym podejściem na Hovdę, gdzie można odpocząć na ławeczce. Trasa w to miejsce liczyła raptem dwa i pół kilometra.
Szliśmy znaną nam już z poprzednich wypraw drogą. Na śniegu widniały ślady innych, którzy szli przed nami. Były tam zarówno takie, idące w górę jak i te powrotne, co sugerowało, że nie napotkamy nikogo po drodze, chyba że ktoś zacznie wspinaczkę za nami.
Gdy dotarliśmy do pierwszego zakrętu drogi, Tymek uradowany zaczął wspinać się na niewielką górkę, którą pamiętał z naszej wcześniejszej wycieczki. Ja tym razem zostałem na drodze bawiąc się aparatem. Widoki bowiem były na tej trasie rewelacyjne. Było tak ciepło, że ściągnąłem kurtkę a czapkę wsunąłem do kieszeni polara. Poszliśmy dalej i po minięciu otwartej bramy przeszliśmy pod ścianą drzew. Ostatnie zimowe wichury pozostawiły po sobie pamiątkę w postaci złamanego pnia. Siła, która złamała to niemałe przecież drzewo musiała być ogromna.
Za kolejnym zakrętem dostrzegliśmy mnóstwo wyrastających z ciągnącej się wzdłuż drogi lodowych sopli. Tymoteusz, amator wszelakiego rodzaju lodów natychmiast ułamał pierwszy lepszy i zaczął konsumować. Nim zostawiliśmy za sobą ten soplowy odcinek, zeżarł co najmniej dwie sztuki. Wyszliśmy ponownie na słońce i znowu zrobiło się ciepło. A nim dotarliśmy do kolejnego zakrętu Mały Troll zakomunikował, że już się zmęczył i chce wracać. Przyszła więc pora na mały szantaż. Wygrzebałem z plecaka niezawodną w takich sytuacjach mambę i po chwili wspinaliśmy się dalej.
Po jakimś czasie dotarliśmy do miejsca, gdzie ślady butów na drodze zatrzymywały się i zawracały. My jednak szliśmy dalej. Przez parę, paręnaście minut droga wiodła jeszcze w górę, lecz potem nachylenie terenu zmniejszyło się i szliśmy w miarę po równym. Zauważyłem, że teraz śniegu na drodze jest jakby więcej. Tymek co chwila kładł się na śnieg spowalniając i tak wolne tempo marszu. Zachęcenie go do dalszego marszu stawało się coraz trudniejsze.
Wreszcie dotarliśmy do Friarane. Ogromny kamień a u jego podnóża ustawiona turystyczna ławeczka. Obok tabliczka informacyjna i skrzynka z książeczką do wpisania swoich nazwisk. Tymek musiał zgarnąć grubą warstwę śniegu, żeby usiąść na ławce. W tym miejscu spotykały się szlaki na sąsiednie szczyty. I tak można było stąd iść na Hovdę, na Brennestag, na Akslę i na Vardafjell. Osobna tabliczka wskazywała drogę na Blikrabygda a jeszcze jedna na Vestvoll. Friarane stanowi naturalną granicę pomiędzy trzema gospodarstwami: Eike i Gjerdesdalen, Bakkevold oraz Vestvoll i Blikabygda.
Informacja przy ławce opisywała historię dwójki zakochanych: chłopaka z Landa (niedaleko Blikry) oraz dziewczyny z Gjerdesdalen (czyli z drugiej strony masywu górskiego), którzy spotykali się właśnie w tym miejscu. Tutaj także chłopak oświadczył się dziewczynie.
Gdy pokazałem Tymkowi, że tuż obok jest szczyt Hovda, wstąpiły w niego nowe siły i już biegł, na dość stromą ścianę. Na górę wiodła ścieżka licząca około jednego kilometra, pokryta grubą warstwą śniegu. Przyhamowałem swoją pociechę i przekonałem go, że może być niebezpiecznie wspinać się w takich warunkach. W związku z tym mój mały zdobywca zadowolił się bananem z plecaka i gdy już podjadł mogliśmy schodzić do auta.
Droga w dół nie dłużyła się już tak bardzo i w większości to ja zostawałem tym razem z tyłu i cykając kolejne zdjęcia. Gdy dotarliśmy do odcinka z soplami Tymek ponownie zaczął się zajadać. Przynajmniej dopóki nie ułamał pokaźnego okazu, który zaraz skojarzył się nam z mieczem. A że ostatnio na topie są Gwiezdne Wojny (choć póki co w wersji Lego), to i ja musiałem znaleźć sobie drugi miecz i przeprowadziliśmy krótką acz efektowną potyczkę. Oba miecze zostały połamane, podobnie jak kolejny komplet i po podzieleniu po równo zwycięstw z obu szermierczych zmagań ruszyliśmy dalej. Ostatnie kilkaset metrów pokonaliśmy biegiem ścigając się do samochodu. Przyznam, że niezbyt może roztropnie bo nie pochwalam biegania po górach (z wiadomych chyba powodów), ale warstwa śniegu zalegająca drogę mogła złagodzić nieco ewentualny upadek.
Ostatecznie cała wycieczka zajęła nam niecałe trzy i pół godziny. Przejście niecałych pięciu kilometrów w tym tempie nie należy do imponujących rezultatów ale w tym przypadku liczył się przede wszystkim czas spędzony wspólnie z dzieckiem i oderwanie go (i siebie też) od bajek i klocków Lego.