Fuglen (539 m n.p.m.)
Mokro, zimno i na ścieżce kanibali
2014-07-11
Wejście na Fuglen miało być łatwe, szybkie i przyjemne. Biorąc pod uwagę poprzednią wyprawę na Akslę i mordercze podejście na Sletthaug, zapowiadało się, że już nic nie powinno mnie zaskoczyć, a kolejna trasa będzie w porównaniu do poprzedniej jak niedzielny spacerek. Okazało się jednak, że moje oczekiwania dość daleko mijają się z rzeczywistością.
Wstałem tradycyjnie już o trzeciej w nocy, ubrałem się, umyłem, zjadłem co nieco i właściwie byłem gotowy do drogi. Szlak na Fuglen rozpoczyna się rzut beretem od mojego domu, więc na miejscu byłem chwilę potem. Oczywiście musiałem podjechać autem, bo mimo wczesnej pory i znikomego ruchu na drodze nie uśmiechał mi się spacer ulicą, gdzie pędzą ogromne ciężarówki. Wysiadłem z auta, zarzuciłem plecak, uruchomiłem endomondo w telefonie i ruszyłem. Po kilkudziesięciu metrach uświadomiłem sobie, że idę nie tą drogą, która powinienem. Wyszedłem na trasę, która wiedzie polami i lasami do drogi numer 46, czyli wyszedłbym niedaleko swojego domu, tyle że z innej strony. Drogę tę już znałem i jest dobra na niedzielny spacer. Natomiast trasa na Fuglen zaczynała się nieco dalej.
Pośpiesznie wróciłem do auta, zły, że zmarnowałem cenne minuty na taką głupotę. Dojechałem do kolejnej odnogi drogi E134 i zjechałem w dół. Żwirowa droga zawiodła mnie pod bramę, którą musiałem otworzyć by przejechać dalej i kilkaset metrów dalej znalazłem miejsce, gdzie mogłem zaparkować. Byłem już tu kiedyś na spacerze, więc wiedziałem, że w pobliżu rozpoczyna się szlak na górę. I tak też było. Musiałem tylko przejść pod drutem, tzw. elektrycznym pastuchem i już miałem przed sobą drogowskazy, z których jeden kierował mnie na Fuglen. Chwilę potem musiałem przeskoczyć niedużą rzeczkę i wtedy droga zaczęła się wznosić.
Bardzo szybko zauważyłem wbite w ziemię patyczki oznaczające szlak. Spostrzegłem jednak, że po pierwsze nie są one pomalowane na biało-czerwono, tak jak powinny a po drugie są ustawione niesamowicie gęsto. Na innych trasach z jednego miejsca można było dostrzec jeden, najwyżej dwa kolejne, podczas gdy tutaj, tworzyły one szpaler ciągnący się wzdłuż drogi i niknący gdzieś za zakrętem przede mną. Widocznie ktoś miał taką fantazję, pomyślałem. Po jakimś czasie patyczki zboczyły z drogi i zaszyły się w las. Dalej prowadziły do przodu, równolegle do drogi, jakiś metr lub półtora za linią drzew. Dziwne, myślałem idąc dalej. Patyczki towarzyszyły mi w ten sposób przez parę minut po czym wróciły z powrotem na drogę (kilka było wbitych w podłoże nawet na środku drogi) a chwile potem znów zagłębiły się w las, tym razem po przeciwnej stronie. Pomyślałem sobie, że to musi być sprawka jakiegoś wesołego / pijanego / szalonego (niepotrzebne skreślić) norweskiego zapaleńca.
Wkrótce dotarłem do rozwidlenia drogi. Idąc dalej, szedłbym zdecydowanie pod górę i intuicja podpowiadała mi, że to w tę stronę powinienem iść. Droga na prawo była zdecydowanie bardziej płaska ale to tam właśnie prowadziły szalone patyczki. No i miałem dylemat. Iść za głosem rozsądku, czy kierować się wytyczonym szlakiem, który jak już się dowiedziałem miał tendencję do robienia psikusów. Stwierdziłem w końcu raz kozie śmierć i ruszyłem w prawo.
Jak łatwo się domyślić, wybór tej właśnie drogi nie był zbyt trafiony. Zacząłem żałować swojej decyzji juz po kilkunastu, kilkudziesięciu metrach, kiedy na drogę zagrodziły mi drzewa. Nagle nie było już drogi w ogóle a ścieżka była tak słabo widoczna, iż zastanawiam się czy rzeczywiście była jakakolwiek ścieżka. Najważniejsze jednak, że wciąż widziałem wskazujące kierunek patyczki. Szedłem więc początkowo przez polanę, na której rosły młode świerki (lub inne iglaki), miejscami przechodząc nad zwalonymi drzewami. Patyczki zaprowadziły mnie następnie pod górę, zagłębiając się w las. Ścieżka to pojawiała się to znów znikała z oczu i zaczynałem poważnie się zastanawiać czy w ten sposób dojdę na szczyt. Przedzierałem się przez chaszcze by po chwili wyjść na niedużą podmokłą polankę i ponownie zanurzyć się w gęstwinie drzew.
Przypomniałem sobie pewien artykuł, który czytałem parę dni wcześniej na temat rzeczywistych wydarzeń, na podstawie których powstały najgłośniejsze horrory. Przykładowo taka ‘’Teksańska masakra piłą łańcuchową’’ została oparta na prawdziwych wydarzeniach. Przed oczami przelatywały mi inne tytuły o podobnej tematyce: ‘’Wrong turn’’, ‘’Descend’’, ‘’Wzgórza mają oczy’’. Wszystkie te filmy bazowały na jednym schemacie. Zagubiona na odludziu grupka turystów wpada w ręce zdegenerowanych kanibali. Finał łatwy do przewidzenia jeśli widziało się choć jeden z tych filmów. Krew leje się hektolitrami, trup ściele się gęsto a na końcu z życiem uchodzi zaledwie jeden bohater (bohaterka), choć i to nie zawsze.
Przyrównując to wszystko z moją aktualną sytuacją można by powiedzieć, że ja tez się zgubiłem na pustkowiu. Szlak, którym idę, od początku wydawał się mocno podejrzany. Może ktoś specjalnie taką właśnie drogę poprowadził, żeby zwabić mnie lub podobnych mnie wędrowców w jakieś ustronne miejsce a potem…
Kanibale? Szaleni mordercy?
A może po prostu radosna inwencja jakiegoś pijanego Norwega? Przeklinając na czym świat stoi brnąłem dalej. Przynajmniej do czasu. W pewnym momencie patyczki się skończyły. I dalej nie było już nic. Żadnej drogi, żadnej ścieżki. Nic tylko drzewa wokół. Pokręciłem się w kółko, szukając jakiegokolwiek punktu, który pokazałby mi drogę ale nie znalazłem.
Pozostało mi tylko wrócić z powrotem do rozwidlenia dróg. Kląłem jeszcze bardziej niż poprzednio. Oto zmarnowałem kilkadziesiąt minut na przedzieranie się przez las zupełnie na próżno. A mógłbym już być w połowie drogi na szczyt (albo jeszcze dalej).
Dotarłem wreszcie do skrzyżowania i już nie zastanawiając się więcej ruszyłem właściwą drogą. Było pod górkę. Zacząłem się pocić i znów, podobnie jak na poprzedniej wycieczce pomyślałem o ręczniku szybkoschnącym do przecierania twarzy. Jakiś czas później droga przechodziła w wąską ścieżkę, która wiła się zakosami między kamieniami i zwalonymi drzewami. Wciąż otaczały mnie drzewa więc nie dokuczał mi wiatr.
Dopiero kiedy wyszedłem na otwartą przestrzeń powyżej, poczułem lodowate podmuchy wiatru. Niebo przesłaniały chmury. Było chłodno i ponuro. Ponad to ścieżka przekształcała się w grzęzawisko. Jeszcze gdzieniegdzie można było przejść w miarę normalnie, jednak głównie szlak wiódł przez błoto, wilgotną trawę lub mokradła. Nie były to wymarzone warunki na wędrówkę, ale pocieszałem się, że niewiele już pozostało do pokonania. A kiedy się odwróciłem mogłem podziwiać panoramę Øvre Vats w dole i otaczające dolinę góry. Świetnie z tej perspektywy prezentował się Krakkanuten. Uznałem, że jest za zimno, żeby się zatrzymywać na dłużej i wyciągać aparat z plecaka. Musiałbym oderwać plecak od przepoconych pleców, co nie byłoby zbyt przyjemne na takim wietrze. Poza tym od paru tygodni byłem pozbawiony standardowego obiektywu do swojej lustrzanki o ogniskowej 18-55, a robienie zdjęć krajobrazów z użyciem drugiego obiektywu 55-250 było delikatnie mówiąc nieporęczne.
Poszedłem więc dalej, mając za plecami dolinę, w której mieszkam. Okazało się, że do szczytu wcale nie tak blisko. Dopiero okrążając kolejne wzniesienie zauważyłem, że w oddali widnieje góra z dużym kopcem kamieni na szczycie. Dotarcie tam musiało zająć dobre kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt minut. I tak też było. Była to wędrówka w podmokłym, terenie, z wiejącym silnym i zimnym wietrze (w pewnym momencie zdecydowałem się w końcu na zdjęcie plecaka, jednak tylko po to aby wyciągnąć bluzę). Gdzieniegdzie tylko ścieżka przecinała skaliste obszary, na których moje stopy nie zapadały się w podmokły grunt.
Trasa wiodła między innymi niedaleko dość rozległego i malowniczego jeziorka z kilkoma finezyjnie rozłożonymi wysepkami. Podejrzewam, że przy bardziej sprzyjającej pogodzie mógłby to być rewelacyjny widok i temat na świetne zdjęcie. Teraz jednak wszystko przedstawiało się szare, ponure i mało ciekawe.
I wreszcie dotarłem na szczyt. Z tego miejsca nie widziałem swojego osiedla. Było zasłonięte sąsiednimi wzgórzami. Jednak rozciągał się stąd widok na sąsiednią miejscowość – Skjold. Wpisałem się w książkę (a raczej mały wymiętolony notes), rozejrzałem wokół, dostrzegając kolejny szczyt nie tak daleko i kolejną kupkę kamieni na sąsiednim wzniesieniu, tuż przy krawędzi płaskowyżu, na którym byłem.
Najpierw udałem się nad krawędź, jako, że było bliżej. Widok z tego miejsca na Skjold był jeszcze rozleglejszy. Widać stąd było również drogę na Nedstrand. Chwilę później Wracałem z powrotem w kierunku szczytu Fuglen i szlaku na kolejny szczyt. Daleko nie uszedłem. W pewnym momencie poczułem wilgoć we wnętrzu butów, co w połączeniu z hulającym bez przerwy zimnym wiatrem, przedzieraniem się przez trawy i karłowate krzaki, lawirowaniem na niekończącym się grzęzawisko uzmysłowiło mi, że jestem zmęczony. Zmęczony i tak naprawdę nie mam ochoty na dalszą wędrówkę. Nie uśmiechała mi się kolejna trasa w takich warunkach, w dodatku z przemoczonymi butami.
Decyzja mogła więc być tylko jedna. Odwrót. Zawróciłem z powrotem na Fuglen, a potem na ścieżkę w dół skąd przyszedłem. Powrót zajął mi więcej czasu niż myślałem, może dlatego, że nie było czym zająć myśli. Jednak udało się w końcu dotrzeć na najpierw na szeroką drogę w lesie a po niej dojść do samochodu. Kilkanaście metrów przed autem mignął mi na drodze chowający się w gąszczu zarośli zając. Zmęczony wsiadłem za kółko i ruszyłem do domu.