Hovda – podejście drugie
Zima powoli acz nieubłaganie dociera do Norwegii. Ostatnie dni to typowa dla tego regionu deszczowa pogoda. Jednak ostatni weekend okazał się niespodziewanie suchy, słoneczny choć mroźny. Temperatura spadła poniżej zera i utrzymywała się tak przez kolejne trzy dni. Słońce wręcz zachęcało aby wyrwać się z domu a ustępujący ból w lewym kolanie sprawiał, że intensywnie myślałem o jakiejś mało wymagającej wycieczce w góry. Pomyślałem też, że jeśli zabiorę ze sobą Tymka, nie będę mógł narzucić sobie jakiegoś intensywnego tempa a przewietrzenie małego potwora wyjdzie mu tylko na zdrowie. W końcu ile można siedzieć w domu oglądając bajki czy bawiąc się klockami.
Moje wysiłki zmierzające do przekonania chłopca do swoich zamiarów odniosły skutek dopiero w drugiej połowie dnia, kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi. Nie zamierzałem jednak rezygnować z tak błahego powodu. Spakowałem do plecaka latarki, tak na wszelki wypadek i zaczęliśmy się zbierać. Przed samym wyjściem Tymek uznał, że jest głodny (mimo iż chwilę wcześniej spałaszował obiad) i sięgnął po pączka. Musiałem czekać kolejną chwilę i dopiero parę minut przed 16.00 mogliśmy wyruszyć. Słońce już zachodziło gdy jechaliśmy autem w kierunku parkingu przy szlaku na Hovdę. Wciąż jednak było na tyle widno, że gwarantowało to nam co najmniej kilkudziesięciominutową wycieczkę.
Wysiedliśmy z auta i ruszyliśmy drogą pod górę. Przypomniałem Tymkowi naszą poprzednią wyprawę w tym miejscu i napotkane tu krowy, które tak napędziły mi stracha. Dla niego cała sytuacja była zabawnym wspomnieniem. Śmiał się podskakując radośnie na wspomnienie krowy, która chciała zjeść jego banana. Zresztą od razu zakomunikował mi, że jest głodny. Nie chciałem się zatrzymywać na postój, jako że dopiero co wysiedliśmy z samochodu, przypomniałem mu więc, że dopiero co jadł obiad, czekoladkę i jeszcze pączka. Przyjął to do wiadomości i żeby zająć się czymś podczas marszu znalazł sobie jakąś ułamaną przez wiatr gałązkę. Machając nią o mało nie wsadził mi jednego jej końca do oka ale nie musiałem swojego potomstwa zbyt upominać bo oto samoistnie gałązka owa cię połamała i przestała być interesująca.
Doszliśmy do pierwszego, lekkiego zakrętu drogi, przy którym piętrzyły się porośnięty trawą pagórek. Tymek z pytaniem w oczach wskazał na górkę a ja, wiedząc że i tak daleko dziś nie dojdziemy, pozwoliłem mu się na nią wspiąć. Było dość zimno, jak już wspomniałem termometry wskazywały kilka stopni poniżej zera, miałem więc na dłoniach rękawiczki. Chwilę zajęło mi wyciągnięcie z plecaka aparatu i gdy już byłem gotowy, mój synek stał w połowie wysokości pagórka pozując ochoczo do zdjęcia. Potem zachęcił mnie bym wszedł za nim na górę.
Pokręciliśmy się trochę pstrykając fotki. Palce kostniały na zimnie i udało mi się przekonać Tymka do zejścia z powrotem na drogę. Mogliśmy kontynuować marsz choć tylko do momentu, kiedy przy trasie pojawił się spory kamień, idealny do tego by na niego wleźć. Kolejne fotki były więc obowiązkowe a mój synek zachowywał się jak doświadczona modelka pozując do kolejnych zdjęć.
W końcu jednak zarządziłem koniec sesji i kontynuację marszu. Doszliśmy do bramki, mającej zatrzymać pasące się w tym miejscu zwierzęta przed ewentualna chęcią wyprawy w wyższe partie stoku. Bramka była otwarta na oścież a zwierzęta przy tej temperaturze i tak pewnie przebywały gdzieś w jakiejś oborze. Szliśmy więc dalej przez nieduży zagajnik wysokich drzew. I gdy wyszliśmy za nim na bardziej otwartą przestrzeń (choć wciąż mieliśmy drzewa po lewej stronie) Tymek uznał, że już się zmęczył. Przekonałem go do podejścia jeszcze kilku (kilkunastu) metrów do zakrętu drogi i tam się zatrzymaliśmy. Porobiłem kilka zdjęć, które zresztą marnie wyszły z uwagi na powoli zapadające ciemności i brak statywu.
I gdy już mieliśmy się zbierać, Tymek znalazł gdzieś kawałek kory, który postanowił zniszczyć rzucając na niego kamień. Niestety kamienie, które znaleźliśmy okazały się mocno przymarznięte do gruntu, co jak łatwo się domyślić nie za bardzo podobało się małemu wędrowcy. Podpowiedziałem mu, że na pewno znajdziemy jakiś odpowiedni kamień niżej i mogliśmy już bez jęków schodzić w kierunku auta.
Kamień rzeczywiście udało się znaleźć, choć trzeba było mocniejszego kopniaka, aby ”odkleił” się od drogi. Tymoteusz szczęśliwy położył korę na ziemi, podniósł kamień do góry i spuścił go na dół. Miał już teraz dwa kawałki kory i zapowiedział, że zabierze je do domu, żeby pochwalić się mamie ze swojego dzieła.
Kiedy doszliśmy z powrotem do auta robiło się już ciemno. I choć przeszliśmy zaledwie niecałe półtora kilometra, cała wycieczka zabrała nam trzy kwadranse i był to dobrze spędzony czas. Kolano nie reagowało podczas marszu większym bólem niż to czyniło zwykle podczas dnia, nie miałem więc wyrzutów sumienia. Szkoda tylko, że wybraliśmy się tak późno. Teraz pozostaje tylko wypatrywanie kolejnej okazji do podobnej wyprawy.