Steinsfjellet
2015.03.14
Staram się zaszczepiać w swoich pociechach zainteresowanie pieszymi wędrówkami, jednak jak do tej pory przegrywam na całej linii. No ale jak się ma za konkurencję klocki Lego albo oglądanie bajek, to nie ma lekko. Tym razem się jednak udało. Długo musiałem namawiać Tymka na wyjście z domu i zaproponowanych mu opcji w góry czy do lasu, mój synek wybrał to drugie. Musiałem poważnie się zastanowić gdzie się z nim wybrać, tym bardziej, że musieliśmy jeszcze zdążyć na lotnisko, odebrać pozostałe 2/4 rodzinki. Wybrałem Steinfjellet na obrzeżach Haugesundu, bo stamtąd było już blisko do portu lotniczego Karmøy. Poza tym, Steinfjellet oferowało ścieżki, na które rodzice zabierali również dzieci, co zauważyłem podczas moich wcześniejszych wypraw w to miejsce. Wcześniej jednak ani razu nie łaziłem tamtejszymi ścieżkami a moja obecność tam ograniczała się do podjechania na punkt widokowy i podziwiania panoramy Haugesund. Teraz więc pierwszy raz ruszyłem (ruszyliśmy) poznawać nową trasę.
Pogoda była wymarzona na pieszą wędrówkę. Bezchmurne niebo, dość ciepło jak na środek marca co oczywiście przełożyło się na sporą frekwencję na trasie. Nie na tyle dużą jednak, żeby odczuć jakikolwiek dyskomfort podczas marszu. Już na parkingu dowiedziałem się z tablicy informacyjnej, że trasa ma kształt pętli o długości około 4 km, więc uznałem, że damy radę ją pokonać i zdążymy spokojnie dojechać na lotnisko. Tymek pospał nieco w aucie, więc początkowo był trochę ospały ale szybko się rozkręcił. Szliśmy początkowo szeroką szutrową drogą poprzez niewielkie pagórki. Tymek zafascynowany był drewnianymi mostkami, przez które przechodziliśmy. Głównie dlatego, że dawały one okazje do wrzucania kamieni do przepływających pod nimi strumieni. Mijaliśmy po drodze sporo innych wycieczkowiczów. Parę rodzin z dziećmi, pary lub pojedynczych piechurów, biegaczy, rowerzystów a nawet towarzyszące wędrowcom psy.
Bez większych problemów doszliśmy do dwóch położonych po obu stronach ścieżki malowniczych jezior. Postawione ławeczki oferowały miejsce na odpoczynek, ale my poszliśmy dalej. Szutrową drogę zastąpiła typowa górska ścieżka, pełna kamieni i wystających korzeni. I błota po ostatnich deszczach. To błoto w jakiś magiczny sposób przyciągało mojego synka ale odpowiednia łapówka w postaci gumy mamby załatwiła sprawę i mogliśmy posuwać się do przodu. Przynajmniej do chwili, aż Tymek stwierdził, że jest zmęczony i że chce wracać do auta. No cóż, nikt nie powiedział, że wędrówki z dziećmi należą do łatwych. Przekonałem go, że idąc dalej tą ścieżką dojdziemy do auta i ruszyliśmy dalej. Kawałek dalej zrobiliśmy przerwę i zjedliśmy banana.Stąd było widać już górkę, na którą wchodzili mijający nas wcześniej ludzie. Miałem nadzieję namówić Tymka przynajmniej na wejście na ten szczyt. Okazało się to zadziwiająco łatwe i niedługo potem mogliśmy podziwiać scenerię okolicy. Choć górka do wysokich nie należała, widoki były wspaniałe.
Porobiliśmy kilka fotek komórką (aparat został w domu) i ruszyliśmy na dół jako że dochodzili kolejni piechurzy i zaczynało się robić tłoczno. Zeszliśmy z drugiej strony, co utwierdzało mnie w przekonaniu, że zataczamy pętlę.
Tymek uznał, że jego plecak jest za ciężki, więc od tej pory miałem dwa do dźwigania. Poza tym okazało się, że nie mamy zbyt wiele czasu na powrót. Narzuciłem więc szybsze tempo, mamba znów okazała się pomocna. Droga powrotna obfitowała w większą ilość kałuż i błota a gdzieniegdzie znajdowaliśmy również śnieg i lód.
Dotarliśmy do auta z zapasem około 15 – 20 minut do lądowania samolotu, wiec miałem nadzieję zdążyć na lotnisko na czas. Okazało się jednak, że moja druga połowa wylądowała wcześniej i razem z młodszym łobuzem już czekają na nas przed terminalem. Tak więc nie do końca wszystko się udało 🙂
Nie było dla mnie zaskoczeniem, kiedy Tymek zasnął wyczerpany w aucie. Sporo przeszedł a ostatnia godzina marszu to był prawdziwy wyścig z czasem. Żadnego odpoczynku, żadnego noszenia na rękach. Niezły wyczyn jak na czterolatka przyzwyczajonego do składania klocków i oglądania bajek.