Bitihorn & Sandhaugen
Kolejnego dnia naszej narciarskiej wycieczki wybraliśmy się w te same rejony co poprzednio, aby wejść na Bitihorn. To licząca 1600 m n.p.m. góra, na którą miałem już okazję kiedyś się wspiąć. Teraz, w całkowicie zimowych warunkach miało być zupełnie nowe doświadczenie. Po dotarciu na parking w sobotni poranek uświadomiłem sobie, że lekko wcale nie będzie. Mocny, zimny wiatr dawał się we znaki już tutaj. Tam, na górze musiało wiać z pewnością dużo bardziej.
Założyłem na nogi swoje rakiety i poczekałem aż reszta ekipy przywdzieje narty. Ruszyliśmy do przodu. Dowiedziałem się przy okazji, że zimowy szlak nieco różni się od tego, którym wchodziłem na tę górę latem. Wiedzie nieco bardziej na zachód po troszkę łagodniejszym zboczu, mniej narażonym na wystąpienie ewentualnych lawin. Trasę znaczyły wystające spod śniegu metalowe słupki.
Grupa, z którą szedłem szybko wysforowała się do przodu a ja z trudem łapałem oddech. Było to tym dziwniejsze, że teren wznosił się raczej łagodnie. Czyżby wciąż zmęczenie z dnia poprzedniego? Z czasem odkryłem dlaczego tak ciężko mi się szło. Głównie za sprawą rakiet śnieżnych. Były zdecydowanie za małe i mój ciężar nie rozkładał się na mniejszej powierzchni, przez co zapadałem się w śniegu niemal przy każdym kroku. Nie grzązłem co prawda tak głęboko jak wczoraj, bo zaledwie do kostek, ale za to zdecydowanie częściej. Niemal przy każdym kroku musiałem podnosić wyżej kolana by iść dalej. Po za tym zmagałem się z wiatrem. Wiał prosto na mnie. Choć moi koledzy (i koleżanka) mieli akurat ten sam problem.
Posuwałem się do przodu powoli. Reszta grupy przystawała czasem, żebym mógł ich dogonić, ale nie tak często jak poprzedniego dnia. Moja taryfa ulgowa najwidoczniej się skończyła. Męczyłem się niemiłosiernie, a tak właściwie jeszcze nie zaczęliśmy podejścia na szczyt. Do tej pory szliśmy zaledwie dnem doliny, zmierzając za prowadzącymi nas słupkami. Ekipa odskoczyła znów do przodu, a dystans między nami zaczął się powiększać. W oddali widziałem małe punkciki innych narciarzy wspinających się na zbocze. Od czasu do czasu ktoś zjeżdżał w dół i kierował się w stronę parkingu. Uznałem, ze nie ma sensu gonić swoich i całkiem wypruwać sobie żyły. Zwolniłem więc i szedłem wolniej, rozkładając siły na dłuższy marsz. Dotarło jednak do mnie, że mogę dziś nie wejść na szczyt.
Dotarłem jakoś do miejsca, gdzie rozpoczynało się podejście. Metalowe słupki pięły się teraz w górę a gdzieś tam przede mną z mozołem wspinali się moi towarzysze. Rozpocząłem wspinaczkę. Po kilku, kilkunastu krokach odkryłem, że idzie mi się łatwiej po bardziej stromym terenie niż dotychczas po prawie płaskim. Śnieg był tu zdecydowanie bardziej zmrożony i twardszy, przez co nie grzązłem tak często. Udało mi się dogonić resztę i posuwałem się w górę. Ale im wyżej wchodziłem, tym silniejszy wiatr na mnie napierał. A fakt, że szło mi się łatwiej, nie oznaczał wcale, że wystrzeliłem do przodu jak z procy. Wciąż musiałem przystawać co kawałek na zaczerpnięcie oddechu a moje siły były na wyczerpaniu. Wmawiałem sobie, że dojdę do najbliższego wypłaszczenia i na tym koniec. Ale gdy osiągałem cel, wlokłem się dalej, do kolejnego. Wkrótce znów zrównałem się z resztą ekipy. Najwidoczniej ustalili, że i oni nie będą pchać się dalej w górę. Jedynie Hasan i Olav postanowili iść dalej na szczyt. Reszta już zaczęła przygotowywać narty do zjazdu. Rozsądna decyzja bo wiatr niemal urywał głowy. Porobiłem parę zdjęć i zacząłem schodzić nie czekając na tamtych. Wkrótce i tak mignęli mi tylko gdy zjeżdżali w dolinę. Parę minut zajęło mi dotarcie do nich. Zrobili sobie przerwę na kanapki i czekoladę. Sam również zjadłem co nieco i razem czekaliśmy na dwójkę śmiałków i ich zjazd ze szczytu. Potem mieliśmy zdecydować co dalej.
Gdy byliśmy już w komplecie a ja nieco nabrałem sił (choć brak ruchu i przenikliwy wiatr sprawił, że dygotałem z zimna), postanowiliśmy jeszcze nie kończyć imprezy. Przed nami wznosiła się kolejna górka, mniejszy o jakieś 300 metrów Sandhaugen (1305m n.p.m.). Sam szczyt, skąpany w chmurach zdawał się być poza moim zasięgiem, ale chciałem wejść przynajmniej na jedno z wypłaszczeń niżej.
Początkowo znów zostałem w tyle, ale koledzy (i koleżanka) musieli przystanąć u podnóża góry, by założyć na narty taśmy do wspinaczki, więc mogłem ich minąć i wysunąć się na czoło. Z mozołem wszedłem na pierwsze wypłaszczenie, a potem na kolejne. Tutaj wyzwaniem było skierowanie twarzy na zachód, skąd wiał wiatr. Przede mną rysowało się ostatnie podejście, już na sam szczyt, ale pionowy nawis śnieżny od północy wyglądał dość groźnie, biorąc pod uwagę te wszystkie opowieści o lawinach, których się nasłuchałem w ciągu ostatnich dwóch dni. Poza tym z tego miejsca szczytu nie było jeszcze widać. To był wciąż kawałek drogi. A ja już osiągnąłem swój cel. Mogłem wracać.
W międzyczasie za moimi plecami dołączali pozostali. Oni również odbyli naradę co robić dalej. Najbardziej ambitny Hasan chciał iść w kierunku szczytu. Tym razem Olav spasował, ale do Hasana dołączył inny kolega, Sindre i we dwóch poszli dalej w górę, omijając szerokim łukiem wspomniany nawis śnieżny. Pozostali odczepili taśmy z nart i zjechali na dół, a następnie pognali w stronę parkingu. Ja człapałem w swoim tempie za nimi.
Jakiś czas potem minął mnie Hasan, a chwilę później również Sindre. Zostałem sam. Dziś nikt już na mnie nie czekał. Szło się ciężko. Rakiety śnieżne zapadały się w białym puchu przy każdym kroku. Co kilkanaście metrów przystawałem, żeby odetchnąć. Szedłem i szedłem a końca doliny nie było widać. Co jakiś czas mijali mnie inni, zjeżdżający z Bitihorn narciarze i znikali w oddali. Zdawało się, że mijają całe godziny i zacząłem się zastanawiać czy pozostali wciąż czekają na mnie na parkingu.
Nie wiem ile czasu tak się wlokłem, ale w końcu dotarłem na miejsce. Kompletnie wypruty z sił dołączyłem do wygrzewających się w słońcu towarzyszy. Litościwie poczęstowano mnie czekoladą abym mógł uzupełnić zapasy energii. Zapakowaliśmy się do samochodów i ruszyliśmy do naszej chatki w Beitostølen.
Następnego dnia, w niedzielę mieliśmy opuszczać domek i wracać na południe. Postanowiono jednak, że wyjedziemy wcześniej i po wymeldowaniu się z hytty zajedziemy jeszcze raz w góry, aby wejść na kolejny szczyt. W planie był Synshorn, mierzący 1475m n.p.m. Zastanawiałem się, czy po tych wcześniejszych przeżyciach dam radę. Okazało się jednak, że tego dnia wiało jeszcze mocniej i służby drogowe zamknęły drogę prowadząca do Jotunheimen. Pozostał nam więc odwrót i pięciogodzinna jazda do domu.
The next day of our ski trip, we went to the same area as before to climb Bitihorn. It is 1,600 m above sea level mountain that I had the opportunity to climb once before. Now, in completely winter conditions, it was supposed to be a new experience. After reaching the parking lot on Saturday morning, I realized that it was not going to be easy. The strong, cold wind was already felt here. And that must have been much windier up there.
I put on my snowshoes and waited for the rest of the team to put on their skis. We moved forward. I also learned that the winter trail is slightly different from the one I used to climb the mountain in summer. It leads a little further west on a slightly gentler slope, less exposed to possible avalanches. The route was marked by metal posts sticking out from the snow.
The group I was walking with quickly moved forward and I was gasping for breath. It was even stranger because the terrain sloped rather gently. Is it still tiredness from the previous day? Over time, I discovered why I was having such a hard time. Mainly because of snowshoes. They were much too small and my weight was not distributed over a smaller surface, so I sank into the snow with almost every step. I didn’t sink as deep as yesterday, only up to my ankles, but much more often. Almost with every step I had to raise my knees higher to keep going. Besides, I had to struggle with the wind. It was blowing straight at me. Although my colleagues had exactly the same problem.
I moved forward slowly. The rest of the group stopped sometimes so I could catch up with them. I was tired mercilessly, and we hadn’t actually started climbing to the top yet. So far, we had only been walking along the bottom of the valley, following the guide posts. The team jumped forward again, and the distance between us began to grow. In the distance I could see small specks of other skiers climbing the slope. Time to time someone pulled down and head towards the parking lot. I decided that there was no point in chasing my group and completely wasting my strength. So I slowed down, spreading my strength into a longer walk. However, it occurred to me that I might not reach the top today.
Somehow I reached the place where the ascent began. The metal posts were now going up, and somewhere ahead of me my companions were struggling to climb. I started climbing. After a few or a dozen steps, I discovered that it was easier for me to walk on steeper terrain than before on almost flat terrain. The snow was definitely more frozen and harder here, so I didn’t sink in it so often. I managed to catch up with the rest and was moving up. But the higher I climbed, the stronger the wind pressed against me. And the fact that it was easier for me did not mean that I shot forward like a slingshot. I still had to stop every few minutes to take a breath and my strength was running out. I told myself that I would reach the next flattening point and that would be the end of it. But when I achieved a goal, I dragged myself on to the next one. Soon I reached again the rest of the crew. Apparently, they have agreed that they will not push further upwards either. Only Hasan and Olav decided to continue to the top. The rest had already started preparing their skis for the descent. A wise decision because the wind almost took the heads off. I took a few photos and started going down without waiting for them. Soon they only caught a glimpse of me as they descended into the valley. It took me a few minutes to reach them. They took a break for sandwiches and chocolate. I also ate something and together we waited for the two daredevils to descend from the peak. Then we had to decide what to do next.
When we were ready and I had regained some strength, we decided not to end the event yet. Another hill rose in front of us, Sandhaugen (1305 m above sea level), approximately 300 meters smaller than Bitihorn. The peak itself, bathed in clouds, seemed beyond my reach, but I wanted to climb at least one of the flats below.
Initially, I fell behind again, but my friends had to stop at the foot of the mountain to put the climbing straps on their skis, so I was able to pass them and get ahead. I laboriously climbed the first flat spot, and then the next one. The challenge here was to face west, where the wind was coming from. The final ascent to the very top was looming ahead of me, but the vertical snow overhang from the north looked quite dangerous, considering all the stories about avalanches I had heard over the last two days. Moreover, the peak could not be seen from this point. It was still a long way. And I have already achieved my goal. I could go back.
Meanwhile, the others joined in behind me. They also held a meeting on what to do next. The most ambitious Hasan wanted to go towards the top. This time another friend, Sindre decided to join him. And the two of them continued up, avoiding the above-mentioned snow overhang. The others skied downhill, then ran towards the parking lot. I followed them at my own pace.
Some time later, Hasan passed me, and a moment later Sindre too. I was left alone. Today no one was waiting for me. It was going hard. The snowshoes sank into the white powder with every step. Every few meters I stopped to take a breath. I walked and walked and I couldn’t see the end of the valley. From time to time, other skiers coming down from Bitihorn passed me and disappeared into the distance. Hours seemed to pass and I began to wonder if the others were still waiting for me at the parking lot.
I don’t know how long I dragged myself along, but I finally got there. Completely exhausted, I joined my companions basking in the sun. I was mercifully offered chocolate to replenish my energy reserves. We packed into the cars and headed to our cabin in Beitostølen.
The next day, Sunday, we were to leave the cottage and return south. However, it was decided that we would leave earlier and after checking out of the hytta, we would go to the mountains again to climb the next peak. The plan included Synshorn, measuring 1,475 m above sea level. I wondered if I would be able to do it after my previous days experiences. However, it turned out that the wind was even stronger that day and road services closed the road leading to Jotunheimen. So, we had to retreat and drive home for five next hours.