górskie wyprawy

Horganuten & Fevassnuten, czyli jak pokazałem górom moje cztery litery

 

Zastanawiałem się czy zdążę jeszcze wybrać się w góry przed nadchodzącymi świętami, kiedy nieoczekiwanie w niedzielny poranek zaczęło się rozpogadzać. Wszystkie okoliczne górki (a właściwie większość z nich) były już przeze mnie poznane (niektóre nawet więcej niż raz). Chciałem zatem wybrać się w jakieś nowe miejsce. Mój wybór padł na okolice Imsland, niedaleko miasteczka Vikedal. Na stronie Ut.no znalazłem ładną górkę o nazwie Hjort i z braku drukarki, wykonałem szybki szkic interesującego mnie miejsca. Przygotowałem kanapki, spakowałem plecak i mogłem ruszać.

Góra Hjort i znajdujące się po drugiej stronie doliny Fevassnuten i Horganuten. Na zachodzie miasteczko Vikedal, na południu droga 46 prowadząca do miasta Sauda.

Zakładałem, że szlak na górę znajdę w dolinie Ølmedal, gdzieś na północ od jeziora Ølmedalsvatnet. Dotarcie autem na miejsce zajęło mi jakieś pół godziny, ale szlaku na Hjort nie znalazłem (co prawda nie szukałem zbyt dokładnie). Natknąłem się natomiast na tabliczkę kierującą w góry po przeciwnej stronie doliny i nie zastanawiając się wiele, pozostawiłem auto przy drodze, zabrałem plecak i ruszyłem na wschód. Szlak wiódł na szczyt Fatet, ale jak się później okazało, nigdy tam nie dotarłem. Przeszedłem obok jakichś domostw i wszedłem na szutrową drogę biegnącą w górę. Daleko przede mną widniał szczyt z charakterystycznym, widocznym z tego miejsca kopcem kamieni. Uznałem, że droga zaprowadzi mnie właśnie tam. Minąłem pasące się na pastwisku owce, kozy albo owcokozy, a nieco wyżej mały, przytulny norweski domek. Gdy widoku nie przesłaniały drzewa mogłem podziwiać panoramę doliny, jeziora i odległego Vindafjordu. Przeszedłem obok kolejnej chatki, nieco mniej przytulnej niż poprzednia i bardziej zaniedbanej i kontynuowałem marsz. Po lewej stronie wznosiło się strome zbocze góry, na którą miałem zamiar wejść.

Domek przy drodze

Tak początkowo wyglądała trasa

Gdy wszedłem wyżej mogłem dojrzeć Vindafjord

Wkrótce droga się skończyła. Przed sobą miałem ścianę lasu a po prawej stronie bystry potok, który spływał w dół. Po drugiej stronie strumienia ujrzałem coś, co od biedy można by nazwać ścieżką, ale nijak nie widziałem sposobu, żeby przekroczyć rwącą wodę, nie zamoczywszy butów i spodni. Oczywiście żadnego oznaczenia szlaku również nie było widać. Postanowiłem iść na żywioł i przedzierać się przez las. Nie było to takie proste, bo po tej stronie strumienia teren był dość stromy. Jakoś udało mi się wejść na nagą skałę z ciekawym widokiem i odsapnąć trochę. Zauważyłem, że teren po drugiej stronie potoku był łagodniejszy i to tam powinienem szukać ewentualnej ścieżki. Pytanie tylko, jak przejść na drugą stronę. Musiałem zejść do strumienia i iść jego biegiem, szukając okazji do jego przekroczenia. Tak też zrobiłem i wkrótce zauważyłem swoją szansę. Przeskoczyłem po kamieniach na drugą stronę i pozostało mi tylko wspiąć się na stromą skarpę, która znajdowała się w tym miejscu. Znalazłem odpowiednie miejsce i wkrótce stałem na szczycie niewielkiego wzniesienia. Cieszyłem się, jakbym zdobył Everest, choć do celu wyprawy było jeszcze daleko.

Mimo, że teraz szło się łatwiej, to wciąż nie znalazłem żadnej ścieżki. Pagórkowaty teren pokrywały większe bądź mniejsze czapy śniegu, a w oddali majaczyły majestatyczne, wysokie góry wciąż ubrane w zimowe szaty. Po lewej stronie ciągle miałem niemal pionową ścianę, za którą musiał znajdować się mój dzisiejszy szczyt. Posuwałem się wciąż na północny wschód licząc, że gdzieś znajdę dogodne miejsce na wspinaczkę.

To na tę skałę planowałem się wspiąć

Małe norweskie chatki na odludziu

Nie liczyłem na dogodne podejście ani nawet na ścieżkę. Skoro do tej pory nie natrafiłem na szlak, to było mało prawdopodobne, aby teraz jakiś się zmaterializował i poprowadził mnie do celu. Musiałem po prostu pokonać to wzniesienie i rozejrzeć się, co znajduje się dalej. Wkrótce znalazłem miejsce, gdzie spróbowałem swoich sił. Chwilę wcześniej dostrzegłem w oddali dwa myśliwskie domki. Ruszyłem pod górę, chwytając się porastających strome zbocze zarośli. Wchodziłem coraz wyżej, a gdy wreszcie pokonałem tę przeszkodę, moim oczom okazał się szeroki płaskowyż, jeszcze wyższe wzniesienia i zbocza przykryte śniegiem. Dostrzegłem również jakiś punkcik, który mógł być odległym szczytem. Przez chwilę zastanawiałem się, czy dam radę tam dojść. Droga wydawała się dość daleka i musiałbym pokonywać dość spore odcinki przykryte śniegiem, co raczej średnio mi się podobało. W takich miejscach zawsze obawiałem się, że mogę wpaść w niewidoczną dziurę i w najlepszym razie złamać nogę. Po dłuższej chwili postanowiłem jednak iść dalej. W końcu miałem przed sobą jeszcze cały dzień.

Gdzieś po drodze zorientowałem się, że mam na tyłku rozerwane spodnie. Skojarzyłem ten fakt z odgłosem darcia materiału, który usłyszałem wcześniej, gdy wspinałem się po stromym zboczu i byłem zmuszony dość wysoko podnieść nogę, szukając punktu podparcia. Teraz więc świeciłem swoim zadkiem (dobrze, że pod spodem miałem jeszcze warstwę bielizny) na lewo i prawo, ciesząc się, że trafiłem akurat w tak bezludne tereny.

Przedzierając się przez zaspy śniegu, postanowiłem w końcu przystanąć i wydobyć z plecaka stuptuty. Założyłem je na jakimś kamieniu i ruszyłem w dalszą drogę. Sukcesywnie pokonywałem kolejne metry aż w pewnym momencie natrafiłem, co było wręcz niewiarygodne, na ścieżkę. Przez jakiś czas udawało mi się nią iść, lecz wkrótce zniknęła pod śniegiem. Uznałem, że nie ma sensu jej szukać, skoro tyle śniegu leży dookoła i sam ustaliłem swoją marszrutę.

Niedługo potem, wynurzając się zza jednej z wielu skał ujrzałem szczyt, na który zmierzałem. Podszedłem bliżej i stwierdziłem, że to tylko kopiec kamieni, jako, że miejsce nie było wcale najwyższe w okolicy. Rozejrzałem się i zobaczyłem na jednym z najwyższych wzniesień kolejny szczyt.

Pierwszy tego dnia ”szczyt”.

Gdzieś po drodze, przy pokonywaniu jednego z niezliczonych pól śniegowych doszło do tego, czego się tak bardzo obawiałem. Wpadłem w dziurę. Warstwa śniegu, nie była głębsza niż za kostkę, więc z czasem zacząłem te śniegowe odcinki pokonywać dość szybko i zbyt lekkomyślnie. Aż tu w pewnym momencie, przy kolejnym kroku wpadłem aż po biodra. Prawe kolano uderzyło o skałę pod śniegiem. Na szczęście niezbyt boleśnie. Jakoś wygramoliłem się na powierzchnię, uznałem, że obie nogi są całe i ruszyłem dalej, tym razem bardziej uważnie.

Dotarłem do kolejnego wzniesienia, lecz wciąż nie byłem pewny czy dotarłem na właściwie miejsce. Oprócz tradycyjnej kupy kamieni nie było żadnej tabliczki z nazwą góry a w oddali zauważyłem dwa kolejne wysokie szczyty. Udałem się najpierw na ten bliższy. Po kilku, bądź kilkunastu minutach wciąż nie wiedziałem na jakiej górze się znajduję. Żadnego szlaku, żadnej tabliczki, żadnej informacji. Pozostała ostatnia szansa – majaczący w oddali szczyt zwieńczony solidną kamienną wieżą. Ruszyłem na przełaj w jego stronę.

Wiał silny wiatr a przedzieranie się przez śnieg i uważne stąpanie zabierały siły. Zbocze, pod które podchodziłem pokryte było śniegiem. Górka wyglądała fantastycznie, tym bardziej, że przez chmury co chwila przebijało się słońce i dodatkowo ją oświetlało. W końcu dotarłem na szczyt. Obszedłem dookoła kamienną wieżę, ale i tutaj nie znalazłem nic, co podpowiedziałoby mi na jaką górę właśnie wlazłem. Musiałem z tym poczekać do powrotu do domu aby sprawdzić to na mapie.

Góra ostatniej szansy

Ze szczytu Fevassnuten rozpościera się widok na fiord i jezioro Ølmedalsvatnet. Po prawej Hjort, na który nie dotarłem.

A to już droga powrotna.

Zegarek wskazywał szesnastą i trzeba było się zbierać. Przypomniałem sobie o kanapkach w plecaku i szybko je spałaszowałem. Chwilę później kolejny nieostrożny krok w śniegu i ponownie zapadłem się aż po tyłek. Tym razem uniknąłem zderzenia ze skałą. Jeszcze raz zwiększyłem czujność i udałem się na przełaj na wschód. Gdzieś tam musiałem zejść z tej góry. Wędrowałem i wędrowałem aż natrafiłem na własne ślady w śniegu. Przeciąłem je i szedłem dalej aż dotarłem do miejsca, gdzie trzeba było zejść po stromym zboczu. Wkrótce potem maszerowałem już wzdłuż strumienia, który zaprowadził mnie do drogi, a ta w dół do samochodu. Okazało się, że spędziłem na nogach prawie sześć godzin i przeszedłem ponad 17,5 kilometra. A jeszcze czekała mnie półgodzinna jazda do domu.

Po przestudiowaniu mapy na stronie Ut.no doszedłem do wniosku, że wspiąłem się na dwa szczyty: Horganuten (871m n.p.m.) oraz Fevassnuten (ponad 800m n.p.m.). Porwane portki zaraz po powrocie do domu powędrowały do śmieci.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *