Hovda (531 m n.p.m.)
Podejście pierwsze
2015.07.26
Wyprawy z moim starszym synkiem zawsze są dużo bardziej emocjonujące niż samotne wycieczki. Pomijając aspekt mojej frustracji związanej z tempem marszu i tym, że raczej nie mam co liczyć na dotarcie na zamierzony szczyt, taka wycieczka ma swoje uroki. Tym razem było nie inaczej. Pogoda nie dopisywała. Pochmurne niebo i przelotne deszcze to raczej nie jest idealna pogoda na wiesze wędrówki ale nie chciałem spędzić całej niedzieli siedząc w domu. Rzuciłem więc hasło wycieczka a mój synek z radością się zgodził.
Postanowiłem udać się na Hovdę, górkę na która szlak zaczyna się za Nedre Vats. Sam szczyt znajduje się w tym samym paśmie, co Aksla i Vardafjellet, tyle że podejście znajduje się po przeciwnej stronie. Tak więc i widoki na okolicę podczas wspinaczki są inne.
Bez problemu odnalazłem zjazd z głównej drogi. Samochód wjechał na żwirowaną drogę ciągnącą się lekko pod górkę. Po kilkuset metrach wjechaliśmy na miejsce zasypane rolniczym sprzętem. Traktor, maszyna do bronowania ziemi, maszyna do ścinania trawy, maszyna do cięcia drewna i na dokładkę koparka i jakieś pomniejsze urządzenia. Wygramoliliśmy się z auta, założyliśmy plecaki (w moim był aparat, w tymkowym bułki, banany i woda w butelce) i ruszyliśmy „w góry„.
Jeszcze zanim opuściliśmy parking Tymek zwrócił uwagę na pasące się krowy na jakimś skrawku zieleni tuz obok drogi, którą zamierzaliśmy iść. Przeszliśmy przez pierwszą tego dnia bramę, za którą na żwirowej drodze rozpościerał się dywan z błota i krowich placków i przebrnąwszy przez tą kumulację błota mogliśmy iść dalej. A dalej musieliśmy przejść obok wspomnianych już krów. Zbliżywszy się nieco zauważyłem, że owe krowy nie posiadają dyndających wymion, więc logika podpowiedziała mi, że przyglądające się nam z zainteresowaniem zwierzęta w rzeczywistości muszą być bykami. Tętno podskoczyło mi momentalnie o kilkanaście uderzeń. Chwyciłem mocniej rękę swojego synka i przyśpieszyłem kroku. Tymek jednak nie zamierzał przyśpieszać. Jego ciekawość obecnością zwierząt była porównywalna do tej, jaką owe zwierzęta zaczęły okazywać dziwnym, ubranym w kurtki przybyszom, czyli nam. Z każdą kolejną chwilą kolejne łby odwracały się w naszą stronę i odprowadzały wzrokiem gdy przechodziliśmy obok. Szliśmy skrajem drogi, po lewej mając pasące się byki, oddalone od nas o kilkanaście metrów. Po prawej ciągnęło się ogrodzenie a za nim nagłe obniżenie terenu porośniętego bujną roślinnością. Pomyślałem, że w razie czego chwycę swojego pierworodnego i przerzucę go przez to ogrodzenie a sam będę bił rekordy prędkości dopóki nie uda mi się zażegnać niebezpieczeństwa (lub dopóki nie padnę pod kopytami).
Kiedy pozostawiliśmy zagrożenie za sobą a ja już miałem odetchnąć z ulgą, stało się coś, co spowodowało, że serce znów podeszło mi do gardła. Najpierw jedno, a potem kolejno pozostałe zwierzęta zaczęły schodzić na drogę i podążać za nami. Tymek śmiał się uradowany, ja byłem przerażony. I żeby jeszcze bardziej przybliżyć mnie do stanu przedzawałowego, nagle oznajmił mi, że jest głodny. Jako, że dość dobrze znałem oblicze swojego synka, wiedziałem że próby przekonania go co do stosowności spożywania posiłków akurat w takiej chwili odniosą wręcz przeciwny skutek. Mogłoby się to skończyć albo płaczem albo zatrzymaniem się i marudzeniem. W obecnej sytuacji wolałem uniknąć obu wariantów. Najlepszym rozwiązaniem było wyciągnięcie z plecaka bułki lub banana i konsumpcja w marszu, oby tylko oddalić się jak najbardziej od niebezpieczeństwa. Byki zbliżały się do nas, podczas gdy my się zatrzymaliśmy, żeby pogmerać w plecaku. Wybór padł na banana. Dodatkowo Tymek zarządził, że nie chce iść i jeść jednocześnie, znalazł większy kamień wystający z ziemi na poboczu, tuż pod jakimś wysokim drzewem i zadowolony usiadł, odwijając skórki owocu.
Z przerażeniem patrzyłem jak zaciekawione naszą obecnością zwierzęta zbliżały się do nas. Część z nich została w tyle, ale trzy najodważniejsze sztuki wciąż posuwały się w naszym kierunku. Ponagliłem Tymka do szybszej konsumpcji, na co otrzymałem odpowiedź, że „Nie umiem szybko jeść„. Oczywiście mój kochany synek był szczerze rozbawiony całą sytuacją. Uśmiech nie schodził mu z buzi i chichrał się między kolejnymi kęsami na myśl, że krówki chcą się przywitać / pobawić / zjeść banana (niepotrzebne skreślić).
Pomyślałem, że mógłbym użyć statywu od aparatu (który nie wiedzieć czemu postanowiłem właśnie tego dnia przetestować w terenie miałem go przy plecaku), żeby się jakoś obronić choć wątpiłem czy coś takiego zdoła powstrzymać zbliżające się potwory. Kiedy podeszły naprawdę blisko kazałem Tymkowi wstać. Posłuchał. Jadł dalej, śmiał się dalej ale o dziwo posłuchał. Jedna z krów (byków) zbliżyła się do nas, wyciągając łeb z zaciekawieniem. Była tak blisko, że mogłem ją dotknąć. I tak zrobiłem. Nie chciałem, żeby trącała nas swoim pyskiem. Położyłem swoją dłoń na jej łbie pomiędzy oczami. Cofnęła się na chwilę a potem ponownie się zbliżyła. Znowu położyłem na niej dłoń ale uchyliłem się gdy próbowała dotknąć mnie pyskiem. Wilgotna, obśliniona morda nie wyglądała zachęcająco.
Staliśmy tak chwilę. Mogło to wyglądać jak pierwszy kontakt człowieka z istotami z kosmosu. Zastanawiałem się o czym takie stworzenia mogły sobie myśleć. Rozważają atak, czy są po prostu ciekawe? A może są głodne? Może tutejszy rolnik przynosi im czasem jakieś smakołyki i liczą, że i my coś im damy? Krowy chyba nie gustują w bananach czy bułkach.
I wreszcie mój synek dał mi sygnał, że skończył jeść. Odetchnąłem. Wcisnąłem skórki od banana do bocznej kieszonki jego plecaka i wypchnąłem go z powrotem na drogę. Wziąłem go za rękę, wciąż wesołego jak skowronek i wznowiliśmy marsz. Po jakiejś chwili, byki za nami również zaczęły iść. Tymek kipiał humorem. Co chwila oglądaliśmy się przez ramię ale zwierzęta uparcie szły za nami.
Dopiero gdy droga, zauważalnie odbiła w bok a nachylenie terenu się zwiększyło, zostawiliśmy je na dobre. Szliśmy dalej, wspinając się coraz wyżej ale widocznie „krówki„ straciły zainteresowanie i poszły powoli dalej na jakieś pastwisko.
Dotarliśmy do kolejnej bramy. Nie potrafiłem jej otworzyć, wiec przerzuciłem Tymka na drugą stronę a sam przelazłem przez płot i poszliśmy dalej. Weszliśmy w las, ale ten skończył się po kilkudziesięciu metrach i znów wyszliśmy na otwarty teren. Droga zakręcała ostro na zboczu a na samym zakręcie można było popatrzyć na rysująca się w oddali panoramę Sandeid. Poniżej widzieliśmy szare wody fjordu i drogę, po której sunęły co jakiś czas pojazdy. Cyknąłem kilka zdjęć i poszliśmy dalej. Tuz po minięciu zakrętu, mój mały towarzysz uznał, że jest już zmęczony i powinienem wziąć go na ręce. Nie było o tym mowy a do dalszej wędrówki zachęciłem go lizakiem (nie ma to jak dobra łapówka). Minęliśmy kolejną bramę, lizak zniknął w otchłaniach dziecięcego przewodu pokarmowego a ja otrzymałem komunikat, że moje dziecko jest głodne. Tym razem wyciągnęliśmy suchą bułkę. Z braku większych kamieni okazało się, że można jednak iść i jeść jednocześnie.
Tuż przed kolejnym zakrętem Tymek stwierdził, że chce wracać bo jest zmęczony. Ustaliliśmy, że dojdziemy do zakrętu i będziemy mogli wracać. Miałem jeszcze co prawda jakieś słodkie łapówki w zanadrzu, ale taki marsz przestałby już być przyjemny. Mój synek zresztą nie wdając się już w żadne wymiany zdań zawrócił na pięcie i zaczął schodzić. Nie pozostało mi nic innego jak pójść za nim.
Wróciliśmy tą samą trasą. Naszych czworonożnych towarzyszy nie było już nigdzie widać, co mnie bardzo ucieszyło. Na parkingu obeszliśmy obowiązkowo wszystkie tajemnicze maszyny, przyglądając się uważnie umieszczonym na nich ostrzeżeniom w postaci piktogramów. Wszystkie znaczki i obrazki musiałem skrupulatnie tłumaczyć i wyjaśniać. Niedługo potem zjeżdżaliśmy już w kierunku głównej drogi i wracaliśmy do domu.