Middagshaugen i Bukkenibba
Nadszedł w końcu rewanżu za nieudane wejście na Bukkenibbę. Korzystając z norweskiego lata, słonecznej pogody i ciepłych dni, zaplanowałem sobotnią wyprawę tak, żeby oprócz wspomnianej górki zahaczyć również o sąsiedni Middagshaugen. Obie górki leżą tak blisko siebie, że nie sprawia wielkiej różnicy zboczenie nieco ze szlaku na Bukkenibbę aby wejść na inny szczyt. Tradycyjnie już miałem wstać skoro świt, a nawet wcześniej aby wyrobić się na wschód słońca ale moje plany nie do końca poszły tak jak chciałem. Otóż najzwyczajniej w świecie zaspałem.
Obudziłem się 45 minut później niż zakładałem więc w pośpiechu się ubrałem i zjadłem na szybko śniadanie. Potem około 10-15 minut zajęło mi dotarcie na miejsce i za piętnaście czwarta zaczynałem marsz. Było całkiem widno. Słońce jeszcze nie wstało, jednak pomarańczowa łuna towarzyszyła mi już od momentu gdy wyjechałem z domu. Nie sądziłem, abym zdążył wejść na pierwszy szczyt przed wschodem, więc nie było sensu narzucać sobie jakiegoś morderczego tempa. Na pierwszy ogień miał iść bliższy Middagshaugen. Pamiętając swoją zimową próbę zdobycia Bukkenibby i trudności na szlaku, zakładałem że wracając z głównego celu tej wyprawy raczej nie będzie mi się chciało iść i zdobywać jeszcze jakieś dodatkowe góry.
Przeszedłem przez pierwszą z bram na trasie. Szeroka droga prowadziła w górę wzdłuż pastwisk. W oddali za moimi plecami majaczyły dwie platformy wiertnicze zacumowane przy nabrzeżu stoczni. Nie zawracałem sobie nimi uwagi. Ostatnio miałem i tak aż nadmiar okazji aby je obfotografować. Minąłem stadko obserwujących mnie z pobocza krów i przeszedłem przez kolejna bramę. Tutaj droga wchodziła w las a wkrótce potem jej nachylenie wzrosło gwałtownie. Z jęzorem na wierzchu dotarłem do rozwidlenia szlaków i poszedłem prosto na Middagshaugen, pozostawiając wąską ścieżkę przez las, prowadzącą na Bukkenibbę na później. Najpierw przystawka, później danie główne, pomyślałem. Za paroma zakrętami dalej i miejscem wycinki drzew droga się kończyła a zaczynała zwykła leśna ścieżka. Ledwo się w nią zagłębiłem a już usłyszałem irytujące brzęczenie nad głową. Byłem gotowy na błoto i słabe oznaczenie szlaku. Ale odganianie się od much było czymś, czego się nie spodziewałem. Wbrew moim obawom ścieżka była dobrze widoczna, więc szło się całkiem raźnie (jeśli nie liczyć wspomnianego bzyczenia, towarzyszącego mi w drodze na górę).
Nie patrzyłem na zegarek podczas wędrówki, zaskoczyłem się więc dotarłszy na szczyt i stwierdzając że jednak udało mi się wspiąć na górę przed wschodem słońca. Middagshaugen liczy zaledwie 402 metry nad poziomem morza i w przeciwieństwie do większości górek w okolicy jego wierzchołek porośnięty jest dość bujną roślinnością. Brakuje również charakterystycznego kopca z kamieni. Mimo wszystko widoki były całkiem ładne, choć nie zachwycające. Rozstawiłem statyw, żeby uwiecznić wschód słońca i porobiłem kilka fotek. Muchy obłaziły ręce i aparat podczas sesji, więc trzeba było działać szybko. Poczekałem aż słońce się pojawi a że krajobrazy wokół jakoś specjalnie nie chwytały za serce uznałem, że czas się ewakuować.
Podejrzewałem, że prowadzi bezpośredni szlak z Middagshaugen na Bukkenibbę. Próbując ostatnim razem wejść na tę drugą widziałem przy domku, gdzie się poddałem kierunkowskaz na Middagshaugen a więc na pewno można było dojść jakimś skrótem z jednej górki na drugą. A jednak żadnej ścieżki nie znalazłem (a przynajmniej żadnej sensownie oznaczonej). Musiałem więc wrócić na główną, szeroką drogę i cofnąć się nieco aż do miejsca, gdzie zaczynał się szlak na Bukkenibbę.
Wspominając moją ostatnią wyprawę i to jak oznaczony był ten szlak zostałem miło zaskoczony. Ktoś się postarał i tym razem bez problemów odnajdywałem ścieżkę. Szlak może nie był tak ładnie i profesjonalnie oznaczony jak te ścieżki w okolicach Vats, po których chodzę najczęściej, ale najważniejsze, że nie musiałem się zatrzymywać, aby poszukać drogi. Po raz kolejny muchy przypuściły na mnie atak, marsz więc był daleki od komfortowego spacerku. Tym bardziej, że oprócz much dochodziło błoto, podmokłe polany, przez które prowadziła ścieżka i pajęczyny. Przecieranie twarzy z pajęczyn dość szybko weszło mi w krew.
Dotarłem do domku, przy którym musiałem zawrócić poprzednim razem i zgodnie z tabliczką wskazującą kierunek, skręciłem na prawo. Po kilkudziesięciu metrach kolejna tabliczka informowała o kolejnym szczycie na trasie. Ten nazywał się Skrubb i aby się na niego dostać, należało odbić w lewo. Skoro Bukkenibba miała być daniem głównym, to Srubb zostawię sobie na deser, pomyślałem. Poszedłem więc dalej, klnąc na warunki w jakich muszę iść. Ścieżka była tak paskudna, że nie podejrzewałem, abym miał chęć powrotu kiedyś na ten szlak. Muchy, pajęczyny, jakieś grzęzawiska. Trzeba było wejść jak najprędzej na górę, zejść i zapomnieć o całej wyprawie.
Kiedy jednak na trasie się nieco przerzedziło i mogłem dojrzeć coś więcej niż drzewa, zaczęło być nieco bardziej przyjemnie. A gdy drzewa zostały już całkiem z tyłu a w polu widzenia pojawiły się okoliczne zarysy gór, całkiem zapomniałem o niedogodnościach. Nagle przestały bzyczeć muchy, zabrakło pajęczyn przyklejających się do twarzy czy błota pod stopami. Słoneczko przyjemnie świeciło w plecy a ja mogłem w końcu delektować się marszem. Dojrzałem znajomy zarys Aksli przed sobą a następnie skąpaną w porannej mgle dolinę Vats. Chwilę później miałem już przed sobą szczyt Bukkenibby.
Górki wokół prezentowały się obłędnie w porannym słońcu. Rozpoznałem kształt Steinslandsnuten na wschodzie i wspomnianą Akslę przed sobą. Z tego miejsca widać było nawet mordercze podejście pod Sletthaug (niestety żadne ze zdjęć nie wyszło na tyle udanie, aby to zaprezentować). W dole majaczyły małe domki Vats, białe skupiska mgły i jeziora Landavatnet i Vatsvatnet. Na wschodzie wyraźnie rysowała się linia drogi E134, jeziorko, które mijam codziennie jadąc do pracy i masyw Grytenuten a dalej szczyty Bukkanibba i skąpane w słońcu Ormåsen i Kåtanuten. Znacznie bliżej widziałem zarys szczytu, którym musiał być mijany przeze mnie Skubb.
Pomyślałem, ze warto było się pomęczyć, żeby tu dotrzeć. Przepiękne widoki i atmosfera rekompensowały wszelkie niewygody. Zjadłem kanapki, przegryzłem bananem i ruszyłem w drogę powrotną.
Było całkiem przyjemnie, dopóki ponownie nie otoczył mnie las. Muchy powróciły. I mimo, że wracałem tą samą trasą, znów oplatały mnie nitki pajęczyn. Miałem wrażenie, że zbieram na sobie pajęczyny z całego lasu. Dotarłem do miejsca, gdzie ścieżka odchodziła na Skrubb i udałem się w tym kierunku. Szybko przekonałem się, że nie będzie to krótki i przyjemny spacerek. Było wręcz przeciwnie. Trasa okazała się stworzona dla zagorzałych zwolenników Bear Gryllsa i sztuki przetrwania w dzikich ostępach. Ścieżka była znacznie bardziej zarośnięta, a błota zdawało się więcej. Muchy nie odstępowały na krok i pomyślałem, że moskitiera na głowie nie byłaby w tym przypadku złym pomysłem. W pewnym momencie skończyły się oznaczenia szlaku a ja odniosłem wrażenie, że ścieżka prowadzi mnie w zupełnie innym kierunku niż powinna. Mijałem jakieś wzniesienie, prawdopodobnie szczyt Skrubb po lewej a ścieżka odbijała na prawo. Dalej nie dostrzegałem żadnych oznaczeń. Wróciłem do poprzednich czerwonych kijków ale i tam nie dostrzegłem ścieżki, która prowadziłaby w kierunku góry. W tym momencie muchy zdecydowały się na zmasowane natarcie i to już było ponad moje siły. Odpuściłem sobie deser i szybko ruszyłem z powrotem. Nie miałem siły (i nerwów) aby w takich warunkach szukać drogi. Niczym władca much, otoczony chmarą wściekłych owadów brnąłem przez las. Droga dłużyła się niemiłosiernie ale w końcu dotarłem do głównej drogi. Wyszedłszy z lasu muchy odpuściły nieco i mogłem odetchnąć. Schodząc w dół zwróciłem uwagę na swoje kolana i z zaskoczeniem zauważyłem, że dokucza mi tylko lewe. A wiec jest jakiś postęp, pomyślałem. Jakby na przekór moim myślom, po chwili odezwał się ból także w prawym kolanie. No tak, stwierdziłem, nie chwal dnia przed zachodem słońca ani kolana zanim nie posadzisz tyłka na kanapie. Wyszedłem całkiem na otwartą przestrzeń, przelazłem przez bramę i natknąłem się na stado owiec wylegujących się na środku drogi. Zestresowałem się nieco na widok towarzyszącego im barana, który obserwował mnie uważnie. Jednak gdy podszedłem bliżej, cała gromada grzecznie zeszła na pobocze. Mogłem więc bezpiecznie pójść dalej i po kilku kolejnych minutach byłem z powrotem przy aucie.
Cała wyprawa zabrała mi cztery godziny i siedemnaście minut. Zdobyłem dwa szczyty: Middagshaugen (402 m n.p.m) oraz Bukkenibba (489 m n.p.m). Suma podejść wyniosła 810 metrów a całość trasy liczyła 9,72 km.