górskie wyprawy

Moldbrekka (623 m n.p.m.) – czyli szczyt szczytów

 

W zeszłym tygodniu się nie udało, więc zdobycie góry Husafjell przesunąłem na kolejny weekend. Jako, że istniało ryzyko opadów w sobotę, postanowiłem udać się w na szczyt w piątek wieczorem. Pogoda była w sam raz na wyprawę. Lekkie zachmurzenie, świecące słońce i temperatura powietrza aż zachęcały do wyjścia z domu. Uznałem, że fajnie będzie zobaczyć zachód słońca na szczycie. Kiedy studiowałem mapę przed wyjściem, dotarło do mnie, że mógłbym pójść dodatkowo na szczyt Moldbrekka, na który wchodzi się z tego samego szlaku. Obie górki dzieli jednak dystans, który musiałbym dość szybko pokonać, jeśli chciałem się załapać na obie z nich. W dodatku Moldbrekka wydawała się bardziej atrakcyjna, jako że była wyższa od Husafjell.

Spakowałem się i wyjechałem z domu po dwudziestej. Na parkingu pod Thorsgruva byłem o wpół do dziewiątej. Poprzednio pisałem, że na Husafjell prowadzi alternatywna droga zaczynająca się przy bedehusie, ale po przestudiowaniu ponownie mapy doszedłem do wniosku, że jednak nie ma innej trasy. Musiałem więc ponownie startować z tego samego miejsca i pokonywać nudny 2-kilometrtowy odcinek przez las.

Moldbrekka 001
Kiedy wyszedłem z lasu na drogę przez Eikdalen, słońce przede mną dawało nieźle po oczach.
Moldbrekka 002
Roślinność na Eikdalen.
Moldbrekka 003
I jeszcze jedno zanim pójdę dalej.
Moldbrekka 004
Dolina Eikdal.

Po raz kolejny na swej drodze spotkałem stado krów. Poziom adrenaliny podskoczył, kiedy musiałem przejść miedzy nimi bo bestie nie były skore do usunięcia się z drogi. Wszystkie ciekawie oglądały się za mną gdy przechodziłem a gdy już je minąłem podążyły za mną. Szedłem dość szybko, więc po kilku minutach zostawiłem je daleko w tyle. Przejście tych pierwszych dwóch kilometrów zajęło mi 45 minut. Kolejny kwadrans minął nim dotarłem do Veldehytte i udałem się za kierunkowskazem wskazującym Moldbrekkę. Początkowo szło się całkiem nieźle. Mając w pamięci zeszłotygodniowe brodzenie w wodzie, tutaj było względnie sucho. Przynajmniej na początku. Później znowu musiałem uważać gdzie stawiam stopy. Teren dość szybko zrobił się podmokły a wysokie trawy porastające ścieżkę utrudniały podgląd tego co znajduje się przy samym gruncie. W konsekwencji nie raz lądowałem w kałuży i dość szybko buty zwilgotniały mi od takiego brodzenia po wodzie. Tego dnia nie założyłem ani stuptupów (choć miałem je w plecaku), ani długich spodni, uznając że w krótkich spodenkach będzie szło się swobodniej. Przeprawa przez te bagna zajęła kolejne pół godziny i gdy w końcu znalazłem się na wyżej położonym terenie, gdzie było względnie sucho, szło już się dużo lepiej. Zastanawiałem się nad skróceniem sobie drogi w drodze powrotnej. Idąc na przełaj z tego miejsca, gdzie teraz stałem mógłbym teoretycznie trafić na drogę przy Eikdalen.

Moldbrekka - pano 01
A to już po przejściu bagnistego lasu.
Moldbrekka 005
Widok na Vats. Widoczne jeziora Vatsvatnet i Landavatnet.
Moldbrekka 006
W pewnym momencie pomiędzy górami dostrzec można było stocznię w Ølensvåg z przycumowaną platformą wiertniczą.

Póki co szlak prowadził mnie wzdłuż zbocza góry. Miałem widok na dolinę niżej i pasmo gór po jej drugiej stronie. Założyłem, że znajdują się tam szczyty Gytenuten i Bukkanibba. Jakiś czas później szlak doprowadził mnie do skrzyżowania. Jedna trasa prowadziła na północ w kierunku Moldbrekki, druga na południe na Husafjell. Ruszyłem tą pierwszą. Czerwone patyczki zaprowadziły mnie na jakieś wzniesienie, gdzie odnalazłem ładną, wydeptaną ścieżkę. Daleko przed sobą na kolejnym wzniesieniu dostrzegłem dwie nieduże wieże z kamieni. Jedna z nich zapewne była szczytem, na który zmierzałem. Nie marnowałem ani chwili na rozglądanie się wokół. Ścieżka biegła w dobrym kierunku. Dopiero kilka, bądź kilkanaście minut później dotarło do mnie, że nie towarzyszą mi już żadne patyczki wskazujące przebieg szlaku. Ścieżka, którą szedłem również w pewnym momencie się urwała. Być może przejąłbym się tym gdyby w zasięgu wzroku nie było tych dwóch kamiennych kopców. Wiedziałem w którą stronę iść a że teren nie był specjalnie wymagający, ot pagórek tu i ówdzie i porastające wszędzie trawy i wrzosy, więc nie było powodu do narzekań.

W którymś momencie, podchodząc w górę kolejnego zbocza usłyszałem dźwięk dzwoneczka, jaki mają uwiązane na szyi owce. Dziwne, pomyślałem. Owce? Tutaj? Może jakaś uciekła i się zabłąkała aż tutaj. Po chwili ujrzałem dwie sztuki kilkanaście metrów ode mnie. Odskoczyły nieco dalej, przestraszone moim widokiem. Poszedłem dalej i ujrzałem kolejne osobniki. A kiedy wreszcie dotarłem do kamiennych kopców, spostrzegłem że w okolicy znajduje się całe stado, kilkadziesiąt sztuk, pasących się tu i ówdzie.

Kopczyki nie okazały się szczytem. Nie znajdowały się w najwyższym punkcie terenu, nie było przy nich również żadnej tabliczki z nazwą góry. Słońce musiało już zachodzić i postanowiłem wejść na kolejne wzniesienie, aby zobaczyć czy będę w stanie coś dojrzeć. Wtedy zobaczyłem kolejny kopiec kamieni, nieco wyższy niż tamte dwa. Z nową nadzieją pośpieszyłem w tamtą stronę. Nadzieja okazała się jednak płonna. Ponownie nie znalazłem żadnej tabliczki a jedynie kolejną zabłąkaną owcę. Za to gdy się odwróciłem dojrzałem kryjące się za horyzontem słońce. Chociaż nie, słońca nie było już widać. Jedynie czerwonawą łunę na niebie w miejscu, gdzie nie przesłaniały go chmury. Cyknąłem parę zdjęć i poszedłem dalej, zastanawiając się czy aby na pewno gdzieś tu znajduje się owa Moldbrekka. Wydawało mi się, że idę we właściwym kierunku, jednak teraz, nie mając potwierdzenia w oznaczeniach szlaku, nie wiedziałem czy czasem gdzieś nie zbłądziłem. Postanowiłem, że zawrócę i dojdę chociaż na Husafjell. Poszukiwanie nieoznaczonej góry przy zapadającym pomału zmroku było mało kuszącą perspektywą a przecież musiałem jeszcze jakoś wrócić do domu. Idąc po skałach natknąłem się na nieduży kopczyk kamieni, wśród których poniewierała się tabliczka z nazwą. Nie, nie była to Moldbrekka. Na tabliczce wyryta była nazwa Brenneskarfjellet. Nie przypominałem sobie abym widział coś takiego studiując mapę. Dałem sobie spokój i zacząłem wracać. Po drodze przepłoszyłem duże stado owiec. Po jakimś czasie doszedłem do ścieżki, którą szedłem kierując się do dwóch kamiennych kopczyków. Rozglądałem się, sądząc że widocznie przegapiłem gdzieś szlak, który musiał niespodziewanie skręcić gdzieś w inną stronę. Niedaleko miejsca, gdzie szlak się rozwidlał natknąłem się na kolejną przewróconą tabliczkę z nazwą szczytu. Przechodziłem tędy wcześniej więc musiałem ją przegapić. To miejsce nosiło nazwę Samuelsvarden. Parę metrów dalej znalazłem kijek oznaczający szlak. A więc nie zabłądziłem. Oznaczenia tutaj się urywały. Najciekawsze było to, że w całej okolicy Vats szlaki były bardzo dobrze oznaczone. Dziwne, ale z jakiegoś powodu, ktoś kto się tym zajmował,  tutaj już nie dotarł. Niepojęte. Szczyt szczytów normalnie.

Moldbrekka - pano 03
W drodze na Moldbrekka.
Moldbrekka 011
Zbłąkane owieczki?
Moldbrekka 012
Widok na dolinę Eikdal, góry i owce
Moldbrekka 013
Coś na kształt szczytu.
Moldbrekka 016
Jeden z kopczyków gdzieś w górach.
Moldbrekka 017
Zapadający zmierzch.
Moldbrekka 018
Ostatnia szansa na znalezienie szczytu przed zachodem słońca.
Moldbrekka 020
To chyba jednak nie Moldbrekka.
Moldbrekka 021
Zachód słońca przesłoniły chmury.
Moldbrekka 022
Widok może i fajny ale trzeba było się śpieszyć.
Moldbrekka 023
Znalezione przypadkiem.
Moldbrekka 024
Ostatnie spojrzenie na zachód.
Moldbrekka 025
Ta kupa kamieni to Samuelsvarden.
Moldbrekka 026
Gdybym nie rozglądał się za oznaczeniami szlaku pewnie bym przeoczył ten ”szczyt”.

Przestałem roztrząsać temat i zszedłem do rozwidlenia, by zdążyć jeszcze zaliczyć Husafjell. Robiło się coraz bardziej szaro i musiałem się śpieszyć. Trasa na Husafjell również nie była zbyt dobrze oznaczona. Były co prawda zwyczajowe patyczki, jednak tak rzadko rozmieszczone, że tylko idąc na czuja trafiało się na kolejny. Szedłem i szedłem a spodziewanego szczytu wciąż nie było widać. A czas uciekał. Wreszcie doszedłem do jakiejś tabliczki. Jeden kierunek wskazywał Bjordal i Longåsdalsvatnet. Drugi wskazywał na Husafjell, jednak nazwa szczytu była tak napisana, że zwątpiłem czy idę na właściwą górę. Przed sobą widziałem jakieś dwa wzniesienia ale już nie wiedziałem czy idę we właściwym kierunku. A robiło się coraz ciemniej.

Szybko zdecydowałem o odwrocie. Kiedy wróciłem do domu i porównałem wskazania gps z mapą przekonałem się, że do szczytu zabrakło naprawdę niewiele. Wtedy jednak, w zapadającym mroku nie mogłem tego wiedzieć. Wracałem niemal biegiem, mając w świadomości, że czeka mnie jeszcze przeprawa przez to paskudne bagno przed Veldehyttą. Miałem nadzieję, że będzie można pójść jakimś skrótem bo przedzieranie się po tych chaszczach w zapadających się w kałuże butach i w dodatku po ciemku nie uśmiechało mi się. Dobrze, że w plecaku miałem latarkę. Prawdopodobnie będzie przydatna.

Dotarłem do rozwidlenia szlaków i szedłem dalej. Nie zatrzymywałem się, nie podziwiałem widoków. Chciałem jak najszybciej zejść na dół. Niestety jak wiadomo szybciej, bardzo często znaczy mniej dokładnie i nieostrożnie. W pewnym momencie nadziałem się nogą na jakiś korzeń. Łydka zapulsowała bólem ale na szczęście nie odniosłem poważniejszej rany. Mogłem iść dalej.

Kiedy doszedłem do granicy lasu zboczyłem ze szlaku i udałem się na przełaj w kierunku drogi na Eikedal. Szybko pożałowałem tej decyzji napotykając przeszkodę w postaci zwalonych konarów, gęstwiny krzewów i drzew, które można by pokonać jedynie czołgiem. Natychmiast wróciłem na szlak, który nie był może bardziej komfortowy ale dawał namiastkę bezpieczeństwa. Musiałem również sięgnąć do plecaka po latarkę, bo w zapadających ciemnościach wypatrzenie kijków wskazujących drogę graniczyło z cudem. Światło latarki nieco pomogło ale i tak musiałem co jakiś czas przystawać i sprawdzać na gps’ie czy nie zboczyłem z trasy.

Determinacja by jak najszybciej pokonać ten odcinek i dotrzeć na normalną drogę była tak wielka, że przestałem się przejmować kałużami i podmokłym gruntem. W związku z tym nogawki moich spodenek szybko przesiąknęły wodą a co się działo z butami można się łatwo domyślić. Trasa ewidentnie należała do tych, jakie mogliby pokochać zwolennicy survivalu, nie dziwne zatem, że tam wyżej nikomu nie chciało się oznaczać szlaków. Mógłbym napisać, że czas wlókł się niemiłosiernie i wędrówka zdawała się trwać wieki ale prawdę mówiąc byłem zbyt zajęty przedzieraniem się przez te bagna by martwić się czasem. Z ulgą więc powitałem widok drogowskazów stojących przy Veldehytte i chwilę później raźno maszerowałem drogą przy Eikdalen.  Pozostałe trzy kilometry dzielące mnie do samochodu przebiegły bez żadnych niespodzianek. Nawet krowy na drodze gdzieś się pochowały.

Ostatecznie dopiero po wczytaniu pliku gps na stronę ut.no i podejrzeniu jak wyglądała moja trasa okazało się, że jednak trafiłem na szczyt Moldbrekka. Musiał to być czysty przypadek, bo żadnego znaku po drodze nie widziałem. Co do Husafjell to jak już wspomniałem zabrakło naprawdę niewiele. Nie żałuję decyzji odwrotu tuż przed szczytem. Po pierwsze nie wiedziałem ile jeszcze zostało do przejścia. Po drugie robiło się coraz ciemniej a miałem w perspektywie jeszcze powrót, przez wspomniane bagna. Najważniejsze że wróciłem do domu w jednym kawałku (jak się później okazało zebrałem po drodze kilka kleszczy).

Nie zdobycie Husafjell może okazać się niezłym pretekstem do kolejnej wyprawy w te rejony, choć przyznam, że chwilowo mam dosyć tego miejsca. Może zimą, gdy wszystko będzie zmrożone będzie szło się łatwiej.

 

 

 

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *