Ramnanuten i Langfoss
O Ramnanuten dowiedziałem się cztery dni przed samą wyprawą. Wychodząc w środę z pracy, zaczepił mnie Jan, Norweg z którym we wrześniu wspinaliśmy się na Język Trolla. Zapytał, czy byłbym chętny na wspólny wypad w góry w niedzielę a ja się zgodziłem. Dzień później otrzymałem mejlem informację o planowanej trasie i wtedy po raz pierwszy dotarła do mnie nazwa góry, na którą mieliśmy się wdrapywać. Musiałem więc przełożyć na inny termin moje plany zdobywania kolejnego szczytu w okolicach Vats.
Ramnanuten znajduje się przy drodze E134 na samym końcu Åkrafjordu (około 40km na wschód od miasteczka Etne). Górka liczy 855 metrów nad poziomem morza a plan przewidywał kontynuowanie marszu po zdobyciu szczytu i zejście w innym miejscu, równolegle do jednego z najbardziej widowiskowych wodospadów w Norwegii – Langfossen.
Chociaż w ostatnim czasie dość często chadzam w góry to z jakichś powodów na tę wyprawę cieszyłem się jak dziecko czekające na bożonarodzeniowy prezent. Mieliśmy spotkać się w niedzielę o 9.00 rano przy kei w Etne. Oprócz mnie i Jana w wyprawie miały wziąć udział także inne osoby, które razem z nim regularnie chodzą po górach. Jak wyjaśnił mi mój norweski kolega, wspólnie obierają sobie za cel zdobycie trzydziestu szczytów w ciągu roku. Ramnanuten miało być już dwudziestym ósmym. Niedziela zapowiadała się na kolejny bezdeszczowy dzień. Ubrałem wiec krótkie spodenki, założyłem bluzę i na wszelki wypadek spakowałem do plecaka kurtkę przeciwdeszczową, czapkę i rękawiczki (których brakowało mi tydzień temu na Åksli). Kiedy jednak wysiadłem z auta na miejscu zbiórki poczułem na skórze lodowaty wiatr. W jednej chwili pomyślałem, że włożenie dłuższych spodni byłoby lepszym pomysłem, jednak było już za późno, aby wracać do domu.
Chwilę przed dziewiątą zaczęli zjeżdżać się kolejni uczestnicy wycieczki, wśród nich Jan z żoną. Oprócz Jana znałem jeszcze tylko Jorunn, pracującą w tej samej firmie co my informatyczkę. W sumie, razem ze mną miało iść dziewięć osób a średnia wieku przekraczała zapewne grubo pięćdziesiąt lat. Jako, że nie było sensu aby każdy jechał swoim autem, rozdzieliliśmy się na trzy samochody. Ja wsiadłem do Jana i jego Volvo XC90. Jan wstąpił po drodze do swojego domu, żeby zabrać taśmę izolacyjną, bo okazało się buty Jorunn są w opłakanym stanie i wymagają natychmiastowej naprawy. Następnie spotkaliśmy się z pozostałymi na parkingu przy wodospadzie Langfoss, gdzie zostało jedno z aut i pozostałymi dwoma podjechaliśmy kilka kilometrów dalej, na kamping Rullestad, gdzie można było pozostawić auta. Tam jednak okazało się, że można podjechać bliżej i zaoszczędzić około 1,5 kilometra marszu po asfaltowym chodniku. Wróciliśmy więc kawałek i po zjechaniu z E134 pozostawiliśmy samochody pod mostem. Szlak zaczynał się tuż obok.
Dochodziła dziesiąta i słońce zaczęło mocniej przyświecać a wiatr jakby zelżał. Zdjąłem więc bluzę i w samej koszulce i spodenkach byłem gotowy do drogi. Gdybym był tam sam, zapewne przeoczyłbym ścieżkę odchodzącą w las. Nie zauważyłem żadnej tabliczki informującej o trasie turystycznej, jednak w naszej grupie był ktoś kto doskonale zdawał się wiedzieć dokąd iść. Facet nazywał się Magne i był zaopatrzony w kilka wydrukowanych z netu mapek, gps i tradycyjny kompas. Poza tym, jak się później dowiedziałem Magne dwa dni wcześniej sprawdził tę trasę, sam pokonując te kilkanaście kilometrów. Jednym słowem szaleniec.
Po kilku pierwszych minutach marszu przez las weszliśmy na ogromną skałę, skąd roztaczał się widok na okolicę. Widzieliśmy jezioro Rullestadvatnet, znajdujący się na jego przeciwległym końcu kamping oraz wznoszące się pionowo zbocza gór po przeciwnej stronie wąskiej dolinki. Te strome ściany fascynują mnie za każdym razem, jak przejeżdżam tędy autem. Teraz mogłem je podziwiać z nieco innej perspektywy.
Poszliśmy dalej, znów zagłębiając się w las. Mimo swojego wieku, członkowie ekipy posuwali się sprawnie i tylko co jakiś czas robiliśmy krótkie przerwy na złapanie oddechu i łyk wody. Po pewnym czasie doszliśmy do polany, na której stały dwie stare drewniane chatki i sklecony z desek wychodek. Jan wyjaśnił mi, że kiedyś w tym miejscu latem mieszkali pasterze. Oprócz doglądania zwierząt, wytwarzali z mleka krów i kóz sery oraz masło i zwozili to wszystko do Etne. Następny etap marszu prowadził porośniętą trawą ścieżką wzdłuż doliny między wzgórzami. W oddali majaczyły ośnieżone szczyty gór. Co jakiś czas przekraczaliśmy górski potok i wkrótce za jednym z nich skręciliśmy w prawo i rozpoczęliśmy wspinaczkę. Znajdowaliśmy się pod szczytem Ramnanuten.
Zdziwiłem się, kiedy znaleźliśmy się w końcu na miejscu. Wydawało mi się, że będziemy szli znacznie dłużej, a tu okazało się, że dotarcie na szczyt zabrało nam około dwóch godzin. Na górze znów dał o sobie mroźny wiatr, więc wszyscy poubierali się w to co mieli w plecakach. Sama górka może nie jest imponująca ale widoki wokół potrafią zachwycić. Wpisaliśmy się do zeszytu na szczycie i ruszyliśmy dalej. Przeszliśmy obok kilku niewielkich utworzonych zapewne od deszczu jeziorek, pokonaliśmy kilka wzgórz i po wspięciu się na kolejne, kopara opadła mi z wrażenia.
Miałem przed sobą widok na ciągnący się daleko na zachód Åkrafjord i otaczające go z obu stron zbocza gór. Po lewej spływała potężna struga wody, nosząca nazwę Langfoss a tuż przy wodach fiordu wiła się nitka drogi E134. Widok zapierał dech w piersi.
Grupa postanowiła zrobić przerwę na posiłek a z uwagi na mroźny wiatr musieliśmy znaleźć jakieś osłonięte miejsce aby w spokoju usiąść. Wróciliśmy zatem pod sam szczyt Ramnanuten i tam osłonięci z trzech stron mogliśmy skonsumować co nieco. Przerwa przedłużała się więcej niż bym sobie tego życzył, więc wziąłem aparat i pokręciłem się po okolicy cykając fotki.
Po przerwie i przejściu kilkuset metrów dowiedziałem się, że Jan i jego żona wracają tą samą trasą na dół. Pożegnaliśmy ich więc i poszliśmy dalej. Magne wiódł nas pomiędzy dwiema górami wzdłuż wąskiej doliny. Po wyjściu na otwartą przestrzeń natrafiliśmy na kolejne dwie rozlatujące się ze starości chatki. Momentami ciężko mi było stwierdzić czy idziemy jakąś ścieżką, czy też nasz przewodnik prowadzi nas na przełaj. Jednak w pewnym momencie zacząłem dostrzegać znaki Norweskiego Związku turystycznego (Det Norske Turistforening). Pojawiła się też całkiem dobrze widoczna i uczęszczana ścieżka, prowadząca nas przez piękne tereny po rozległych dolinach, poprzecinanych spływającymi z gór strumieniami. Magne co rusz był obsypywany pytaniami o nazwy mijanych szczytów i ku mojemu zdziwieniu wymieniał je bez zająknięcia. Mijaliśmy lub przechodziliśmy po pozostałościach zimy, dużych czapach niestopionego śniegu. Przekraczaliśmy potoki a ja zastanawiałem się czy któryś z nich nie jest przypadkiem początkiem potężnego Langfoss.
Wkrótce doszliśmy do skrzyżowania dwóch ścieżek. Tabliczka informowała, że do Langfoss prowadzi dróżka odchodząca w prawo, a idąc w lewo dojdzie się do Sandvasshytty. Ku mojemu zdziwieniu, nasz przewodnik skierował się właśnie w lewo. Nim zadałem jakiekolwiek pytanie sprawa wyjaśniła się sama. Za kolejnym wzgórzem znajdowało się rozległe jezioro, Vaulo. W jego północnej części potężną kaskadą spływała w dół olbrzymia masa wody, kierująca się dalej w dolinę. To właśnie tutaj swoje źródło miał Langfoss. Miejsce było bajeczne. Wpisaliśmy się do kolejnego zeszytu na niewysokim wzniesieniu i zawróciliśmy do wcześniejszego skrzyżowania.
Tym razem udaliśmy się na Langfoss. Trasa wiodła wzdłuż doliny Langfossdalen. Mogliśmy sycić się widokiem olbrzymiej masy wody, która tutaj szeroką rzeką, zasilaną dodatkowo kolejnymi strumieniami przemieszczała się przez dolinę. Ten odcinek drogi to uczta dla oczu. Nie rozstawałem się ze swoim aparatem, bardzo często nawet na trudniejszych odcinkach, trzymając go w dłoni. Tak dotarliśmy do kolejnej doliny (oddzielonej od poprzedniej wąskim przesmykiem). Ta nazywała się Langfosstølen i była płaską, rozległą przestrzenią otoczoną górami. Większość tego obszaru zajmowała wijąca się meandrami rzeka, jednak na pozostałym terenie bujnie porastała traw i nieliczne drzewa. Na polance znajdowała się także chatka, w której jak przypuszczam mogli przenocować członkowie DNT.
Kilka lat temu wybrałem się na Langfoss i ścieżką prowadzącą w górę tuż przy wodospadzie dotarłem właśnie do tej chatki. Nie wiedziałem wówczas dokąd prowadzi ścieżka, jednak i tak była ona niewidoczna pod wysokimi do piersi zaspami śniegu. Bojąc się wpaść w jakąś dziurę ukrytą pod śniegiem zawróciłem. Teraz po latach znów tu byłem, jednak w tym miejscu śniegu już nie było.
Grupa rozsiadła się wygodnie przy chatce, i zaczęła pałaszować ostatnie kanapki. Skorzystałem z okazji i uzupełniłem zapas płynów w butelce. Woda w rzece była lodowato zimna ale wiedziałem, że kilka minut na słońcu a butelka nagrzeje się na tyle, że nie będę musiał obawiać się bólu gardła następnego dnia.
Po kolejnej przedłużającej się przerwie udaliśmy się skrajem doliny na kolejne wzniesienie, skąd rozciągał się widok na fiord, spływający ku drodze wodospad i góry po przeciwległej stronie Åkrafjordu. Tu znajdowało się kolejne miejsce, gdzie można było wpisać swoje imię. Tutaj też zaczynała się ścieżka prowadząca w dół. Pokonanie 600 metrów wysokości na stromym zboczu nie należy do przyjemności. Tym bardziej kiedy ma się problemy z kolanami. Przygotowując się na ciężką przeprawę schowałem aparat do plecaka i podążyłem za grupą. Z początku nie było jeszcze tak źle. Moje kolanka sprawowały się całkiem nieźle i pomyślałem nawet że ciągłe treningi musiały przynieść rezultaty, bo szło mi się całkiem dobrze. Minęliśmy tabliczkę z naniesioną wysokością. Właśnie minęliśmy pułap 500 m n.p.m. Kilka minut potem podobna tabliczka poinformowała o 400 m n.p.m.
Znaleźliśmy większą tabliczkę kierującą na punkt widokowy i zboczyliśmy ze szlaku. Chwilę potem usłyszeliśmy wściekły ryk spadającej wody. Poprzez rzedniejące drzewa doleciały nas kropelki wody. Widok gnającego w dół potężnego żywiołu robi wrażenie. Przez chwilę staliśmy zafascynowani. Potem jednak trzeba było ruszać dalej.
Wróciliśmy na szlak i drogę w dół. Moje nadzieje związane ze stanem kolan rozmywały się z każdym kolejnym krokiem. Marsz stawał się wysiłkiem i co chwila musiałem przecierać czoło z potu. Kolana pulsowały bólem. Droga przypominała zabójczą trasę na Trolltungę, gdzie pokonywało się kolejne kamienne schody. Tutaj również znaczną część trasy pokrywały skały. Wydawało się, że będziemy już tak iść w nieskończoność ale wreszcie szlak się skończył. Pozostało przejść tunelem pod drogą E134 i już byliśmy na parkingu pod wodospadem.
Dwie kobiety z naszej ekipy wsiadły w samochód pozostawiony tutaj rano i odjechały na miejsce, gdzie zaparkowane było drugie auto, przy szlaku na Ramnanuten. Miałem więc chwilę, aby odetchnąć i popatrzeć na wodospad.
Według tablicy informacyjnej przy parkingu, Langfoss jest piątym co do wielkości wodospadem w Norwegii i ma wysokość 612 metrów. Nie podano objętości wody jaka się przelewa w ciągu sekundy (lub w innej jednostce czasu), sądzę jednak, że byłoby to trudne do oszacowania, tym bardziej, że w zależności od warunków pogodowych jest ona zmienna.
Wkrótce oba samochody dotarły na parking a ja mogłem posadzić swoje cztery litery wewnątrz jednego z nich. Zostałem podrzucony na keję w Etne, gdzie czekał mój pozostawiony samochód.
Gdy dojechałem do domu byłem cały obolały od kilkugodzinnego marszu, zaczerwieniony od słońca i cały przepocony. Byłem również szczęśliwy z odbytej wyprawy. W nogach miałem ponad 14 przebytych kilometrów. A suma wysokości poszczególnych odcinków trasy przekroczyła 1000 metrów. Od momentu rozpoczęcia marszu do jego zakończenia na parkingu Langfoss minęło 7 godzin i 40 minut.
Jeden komentarz
Kasia
Chcieliśmy wejść sobie na górę aby obejrzeć początek wodospadu, ale wiedzieliśmy, że albo trasę Oslo – Stavanger zrobimy w jeden dzień, albo zatrzymamy się tu i tam i wtedy podróż się rozłoży na dwa dni i gdzieś nam braknie czasu. Wybraliśmy pierwszy wariant, więc wodospad nas oczarował tylko z poziomu drogi 🙂 (ale i tak szczęki nam opadły !) No coż, przynajmniej mogę sobie u Ciebie popatrzeć na zdjęcia. Super pogoda się Wam trafiła ! 🙂