Røgnshovda
W zeszłym roku, podczas mojej wizyty w Vang przy okazji wędrówki na szczyty Bergsfjellet oraz Hugakøllen, zapadł mi w pamięci widok wylotu doliny po drugiej stronie jeziora Vangsmjøse. Dolina ta nosi nazwę Sanddalen i tamtego dnia wyglądała niezwykle urzekająco. Oczywiście dodałem sobie to miejsce do mojej wirtualnej listy miejsc do odwiedzenia. Przez Sanddalen ciągnie się droga, przechodząca następnie w ścieżkę stanowiącą część sieci szlaków docierających aż do gór Jotunhemien. Moim być może mało ambitnym zamierzeniem była po prostu wędrówka przez tę dolinę, ewentualnie wejście na jeden ze szczytów w okolicy.
Ustaliłem z Hasanem, kolegą z pracy, że spotkamy się na miejscu, w okolicach miasteczka Vang i razem udamy się do doliny Sanddalen. Hasan miał zabrać ze sobą swojego brata. Już w zeszłym roku odbyliśmy we trójkę dwie całkiem udane wycieczki. Wcześniej tego dnia zrobiłem jedną trasę w Hemsedal, na którą Hasan się nie zdecydował. Dlatego też, gdy dojeżdżałem do wyznaczonego miejsca spotkania, moje towarzystwo na kolejny hike już czekało. Zapakowaliśmy się do jednego samochodu i pojechaliśmy na drugi brzeg jeziora Vangsmjøse.
Droga do Sanddalen okazała się bardzo wąska, w dodatku płatna. Początkowo czekało nas pokonanie kilku ostrych zakrętów pod górę, pośród drzew. Potem trasa zrobiła się nieco bardziej płaska i wiodła na północ (lub północny zachód). Kończyła się zabudowaniami starej farmy. Na miejscu zastaliśmy kilka pozostawionych tam samochodów, ale przez cały nasz pobyt, nie napotkaliśmy żywego ducha.
Jeszcze na etapie planowania wyjazdu rozważałem wspięcie się na szczyt Skutshorn na zachodnim zboczu doliny, teraz jednak spoglądając na stromą ścianę tej góry zaczynałem rozważać rezygnację z tego pomysłu. Zbocze nie były całkiem pionowe, ale miałem wrażenie, że niewiele mu do tego pionu brakuje. Mogłem na szczęście odłożyć decyzję co do wędrówki na kolejny dzień, bowiem teraz Hasan miał inną propozycję. Na przedłużeniu drogi biegnącej przez dolinę znajdowała się niewysoka górka, Røgnshovda (1388m n.p.m.), i to tam mój kolega chciał się wybrać. Pozostawały jakieś dwie godziny do zachodu słońca, rzuciłem więc, że bierzemy ze sobą namioty i śpiwory i spędzimy noc na szczycie. Nie było co do tego pomysłu żadnych zastrzeżeń. Przepakowaliśmy się i niedługo potem maszerowaliśmy ścieżką w kierunku majaczącej w oddali górki. Hasan z bratem spakowali się do jednego plecaka. Na górę wziąć go miał Hasan, nazajutrz podczas schodzenia jego brat.
Ścieżka, którą szliśmy nie prowadziła na górę, ale do schroniska gdzieś dalej. Trzeba więc było zejść z dobrze utrzymanego szlaku i pójść na przełaj. Mieliśmy trochę szczęścia, po zboczu spływały strumienie, a w ich biegu zbudowano kiedyś betonowe tamy. I pomiędzy tymi tamami biegła trochę porośnięta już droga, z której mogliśmy skorzystać. Dzięki temu uniknęliśmy przedzierania się przez zarośla, bo na Røgnshovdę nie prowadziła żadna ścieżka. „Nasza” droga skończyła się przy drugiej tamie i dalej byliśmy już zdani na ukształtowanie terenu, łaskawość roślinności i zalegających tu i ówdzie kamieni. Pokonaliśmy jakoś pozostały odcinek do podnóża góry i zaczęliśmy podejście. Na szczęście nie było ono zbyt forsowne i niedługo potem mogliśmy zameldować się na szczycie. Lub raczej na wypłaszczeniu terenu, bo ciężko było jednoznacznie określić w którym miejscu dokładnie ta góra ma swój szczyt.
Doszliśmy na miejsce w samą porę. Słońce chyliło się już ku zachodowi. Pozostało jedynie tyle czasu, by rozstawić namioty, zjeść coś ciepłego i popatrzyć jak ostatni fragment słonecznej tarczy chowa się za horyzont (a raczej za kolejne wzniesienia gdzieś w oddali). Momentalnie po zachodzie zrobiło się zimno. Nawet nie chłodno, ale właśnie zimno. Było jeszcze zbyt wcześnie by kłaść się spać, ale opcja wygrzania się w śpiworze przeważyła nad bezproduktywnym staniem na zewnątrz i marznięciem. Udaliśmy się zatem do swoich namiotów, dostrzegając przy okazji nadciagające ze wschodu gęste chmury. Cóż, prognozy pokazywały pochmurne niebo na niedzielę. Część mnie nawet cieszyła się na tę okoliczność. Przy braku widoczności nie będzie sensu pchać się nazajutrz na tę przerażającą stromiznę Skutshornu.
Musiałem zasnąć dość szybko, pomimo rozmów i śmiechów dochodzących z sąsiedniego namiotu. Widocznie dwie wędrówki tego samego dnia zebrały swoje żniwo i byłem najzwyczajniej zmęczony. Gdy się obudziłem było jeszcze ciemno, nie na tyle jednak by nie dostrzec przykrytego chmurami nieba. Dokonałem podstawowych czynności higienicznych, ubrałem się, zwinąłem śpiwór oraz namiot. Czekając aż towarzystwo wstanie, porobiłem parę fotek. W międzyczasie zaczęło się nieco przejaśniać.
Chłopaki w końcu wstali i zaczęli zwijać swoje legowisko. Dostrzegliśmy wtedy jakiegoś zwierzaka zaledwie kilka metrów od nas. Podskakiwał śmiesznie i ewidentnie nam się przyglądał. W pierwszej chwili pomyślałem o wiewiórce, ale skąd w pozbawionych drzew górach wiewiórka? Poza tym zwierzę miało zupełnie inny ogon i gdy się dokładniej przyjrzeć nie było do wiewiórki w ogóle podobne. Hasan stwierdził, że to norka, ale mnie ciężko to ocenić, jako że nigdy wcześniej nie spotkałem norki. Zdjęcia też nie udało mi się zrobić, bo zwierzak poruszał się za szybko, a chwilę potem czmychnął zupełnie.
Gdy już wszyscy byli gotowi, ruszyliśmy z powrotem w stronę starej farmy i pozostawionego tam samochodu. Z czasem zrobiło się całkiem widno, a i niebo się przejaśniło. Wciąż przerażała mnie myśl o wspinaczce na strome zbocze Skutshorn, ale byłem gotowy podjąć się tego wyzwania. Gdy dotarliśmy do auta, zjedliśmy co nieco, przepakowaliśmy plecaki i z mniejszym obciążeniem byliśmy gotowi na kolejna wędrówkę.
Last year, during my visit to Vang when hiked to the peaks of Bergsfjellet and Hugakøllen, I remembered the view of the valley mouth on the opposite side of Lake Vangsmjøse. The valley is called Sanddalen and that day it looked incredibly enchanting. Of course, I added it to my virtual list of places to visit. There is a road through Sanddalen, which then turns into a path that is part of a network of trails that goes all the way to the Jotunhemien mountains. My perhaps unambitious intention was to simply hike through the valley, or maybe climb one of the peaks in the area.
I arranged with Hasan, a colleague from work, that we would meet there, near the town of Vang, and together we would go to the Sanddalen valley. Hasan was going to take his brother with him. Last year, the three of us had two quite successful trips. Earlier that day, I had taken a trip to Hemsedal, which Hasan had decided not to go on. So when I reached the meeting point, they were already waiting for our hike. We packed into one car and drove to the opposite side of Lake Vangsmjøse.
The road to Sanddalen turned out to be very narrow, and we needed to pay a fee to pass. At first, we had to overcome several sharp turns uphill, among trees. Then the road became a bit flatter and led north (or northwest). It ended with the buildings of an old farm. We found a few parked cars there, but throughout our stay, we did not meet a living soul.
Earlier that week, I had considered climbing to the top of Skutshorn on the western slope of the valley, but now, looking at the steep wall of this mountain, I was starting to consider giving up on this idea. The slopes were not completely vertical, but I had the impression that they were not far from being vertical. Fortunately, I could postpone the decision about climb there until the next day, because now Hasan had another offer. On the extension of the road running through the valley there was a low hill, Røgnshovda (1388m above sea level), and that was where my friend wanted to go. There were about two hours left until sunset, so I said that we would take tents and sleeping bags and spend the night on the summit. There were no objections to this idea. We repacked and soon after we were walking along the path towards the hill looming in the distance. Hasan and his brother packed into one backpack. Hasan was to take it up the mountain, and his brother would take it down the next day.
The path we were taking did not lead to the mountain, but to a DNT cabin somewhere further away. So, we had to leave the well-maintained trail and go cross-country. We were a bit lucky, there were streams flowing down the slope, and concrete dams had been built in their course. And between these dams there was a slightly overgrown road that we could walk on. Thanks to this we avoided going through the undergrowth, because there was no path leading to Røgnshovda. “Our” road ended at the second dam and from there we were left to the mercy of terrain, the kindness of the vegetation and the stones lying here and there. We somehow managed to do the remaining distance to the foot of the mountain and started the ascent. Fortunately, it was not too strenuous and we were soon able to reach the summit. Or rather, to the flattening of the terrain, because it was difficult to clearly determine where exactly this mountain had its summit.
We arrived just in time. The sun was already setting. There was just enough time left to set up our tents, eat something warm and watch the last fragment of the sun’s disk hides behind the horizon (or rather behind some hills in the distance). It got cold immediately after sunset. It was still too early to go sleep, but the option of warming up in a sleeping bag outweighed the unproductive standing outside and freezing. So we went to our tents, noticing thick clouds approaching from the east. Well, the forecast showed a cloudy sky for Sunday. Part of me was even looking forward to this. With no visibility, there would be no point in pushing up that terrifying slope of Skutshorn the next day.
I must have fallen asleep pretty quickly, despite the conversations and laughs coming from the neighboring tent. Apparently two hikes in the same day had taken their toll and I was simply tired. When I woke up it was still dark, but not dark enough to not notice the cloudy sky. I did basic hygiene, got dressed, rolled up my sleeping bag and tent. While waiting for the others to get up, I took a few photos. In the meantime, it started to clear up a bit.
The guys finally got up and started rolling up their bed. We noticed some animal just a few meters from us. It was jumping in funny way and was clearly watching us. At first I thought it was a squirrel, but why would there be a squirrel in the treeless mountains? Besides, the animal had a completely different tail and when you looked closely, it didn’t look like a squirrel at all. Hasan said it was a mink, but it’s hard for me to tell, as I’ve never seen a mink before. I didn’t manage to take a photo of it either, because the animal was moving too fast, and a moment later it ran away completely.
Once everyone was ready, we headed back to the old farm and the car we had left there. It gradually became quite light and the sky cleared. I was still terrified by the thought of climbing the steep slope of Skutshorn, but I was already warmed up and ready for the challenge. When we got to the car, we ate some snacks, repacked our packs, and with a lighter load, we were ready for another hike.
Jeden komentarz
Marta Maria
Widoki rewelacyjne. Jesienne kolorki w norweskich górach przeważają nad zieloną trawką, a już niebawem będzie tylko i wylącznie biały krajobraz 🙂 Zegnaj jesienio witaj zimo i to niebawem:)