Rullestad – Simlebu – Ramnanuten – Rullestad
Rullestad Camping to idealne miejsce na odpoczynek w podróży. Nie tylko można zatrzymać się na noc czy dwie z własną przyczepą kempingową, lub spędzić jakiś czas pod namiotem. Warto przystanąć choćby na chwilę, bo miejsce położone jest naprawdę malowniczo. Położony tuż przy drodze E134 przecinającej Norwegię ze wschodu na zachód, nad jeziorem Rullestadvatned, do którego w widowiskowy sposób spływają wodospady po stromym zboczu wyrastającym wprost z tafli wody. Zaledwie kilka kilometrów dzieli Rullestad od jednego z najpiękniejszych wodospadów w całej Norwegii, liczącego ponad 600 metrów wysokości wodospadu Langfoss. I wreszcie, to stąd można rozpocząć wędrówkę kilkoma dostępnymi szlakami. Niektóre zaczynają się już na terenie kampingu, inne nieco dalej, w położonym nieopodal wąwozie Rullestad. To właśnie tam znajdują się między innymi kotły erozyjne, które miałem okazje podziwiać parę lat temu.
Tym razem jednak chciałem wybrać zupełnie inną trasę. Chodziła mi ona po głowie już od jakiegoś czasu i w końcu nadszedł czas, żeby plan ten zrealizować. Moja trasa miała przebiegać od wąwozu, oznaczonym przez DNT (Norweskie Towarzystwo Turystyczne) szlakiem do schroniska Simlebu. Następnie podążając na zachód w kierunku wodospadu Langfoss, miałem odbić na północ i zejść do drogi E134 po zachodniej stronie jeziora Rullestdvatnet. Dodatkową opcją miało być wspięcie się na szczyt Ramnanuten (847m n.p.m.), który znajdował się przy tym ostatnim odcinku trasy. Całość liczyła ponad dwadzieścia kilometrów i zapowiadało się, że ich przejście zajmie mi sporą część dnia.
Tradycyjnie wyruszyłem z samego rana i po około godzinie jazdy byłem już w Rullestad. Od mojej ostatniej wizyty sporo się tu zmieniło. Dostrzegłem, chociażby tabliczki informujące o płatnym parkingu dla postoju powyżej 2 godzin. Zniechęciło mnie to do pozostawienia auta właśnie tutaj i podjechałem dalej kierując się do wąwozu. Zaraz za wąskim mostem nad rwącą jak sam diabeł rzeką zaczyna się szlak na Simlebu i jest tam miejsce na pozostawienie dwóch, góra trzech aut. Całą tę przestrzeń miałem wyłącznie dla siebie. Pozostawiłem samochód i ruszyłem pieszo pod górę. Ścieżka, jak każdy szlak DNT była doskonale oznaczona. Idąc wśród drzew, delektowałem się docierającym przez gałęzie porannym słońcem. Leśna ścieżka poprzecinana była gęstą siecią wijących się na wszystkie strony korzeni. Pomimo ciągłego człapania pod górę, dobry nastrój mnie nie opuszczał.
W końcu dotarłem na płaskowyż, gdzie drzewa rosły rzadziej i mogłem dostrzec więcej z otaczającego mnie krajobrazu. Wiele szczytów wciąż pokrywał śnieg. Wkrótce doszedłem do pierwszych domków wypoczynkowych i rozwidlenia szlaków. Mój wiódł dalej prosto i niedługo natrafiłem na nieduży wodospad i mostek przerzucony nad dziko przelewającym się potokiem. Przy kolejnym skrzyżowaniu szlaków odbiłem na zachód, przeprawiłem się przez kolejny most i natrafiłem na pierwsze śniegowe pole zalegające na trasie. Udało mi się je obejść i wrócić na ścieżkę. W oddali już dostrzegałem dach w schronisku Simlebu. Jednak aby tam dotrzeć musiałem przejść kolejną połać śniegu. Obawiając się, że na wpół roztopiony śnieg może nie wytrzymać mojego ciężaru i wpadnę w jakąś dziurę i tym razem okrążyłem tę białą łachę, przy czym musiałem przedzierać się przez jakieś zarośla. W końcu jednak stanąłem z powrotem na ścieżce a moim oczom ukazało się Simlebu. Na schronisko prowadzone przez DNT składają się dwie chatki, położone nad jeziorem. Obie nie były zamknięte na klucz ale z informacji na drzwiach dowiedziałem się, że osoby, które nie zamówiły wcześniej noclegu proszone są o nie korzystanie z domków. Było to związane z ograniczeniami, jakie zafundował nam koronawirus. Uszanowałem prośbę anonimowego pracownika DNT i zrobiłem sobie przerwę na ławeczce na zewnątrz. Słońce przyjemnie grzało i zapobiegawczo przesmarowałem odsłonięte części cała kremem z filtrem, który skwapliwie ze sobą zabrałem.
W nogach miałem już jakieś sześć czy siedem kilometrów i czułem, że mógłbym już tutaj zakończyć wędrówkę i wrócić z powrotem tą samą trasą. Tyle, że w takiej sytuacji nie zrealizowałbym swojego planu, o którym myślałem od tak dawna. Kontynuowanie marszu znaczyło, że wciąż jeszcze nie dotarłem do połowy trasy. Postanowiłem iść dalej. Wstałem z ławki, zarzuciłem plecak na ramiona i ruszyłem.
Pierwszy problem pojawił się kilka minut później. Kolejne śnieżne pole, przed którym stanąłem wydawało się jednym z wielu, które jak okiem sięgnąć, przecinały płaskowyż. Szlak zdawał się ciągnąć pod śniegiem, wynurzał się gdzieś dalej by znowu niknąć w kolejnej zaspie. Tego pola nie mogłem obejść a strach przed wpadnięciem w jakąś niewidzialną dziurę skłaniał mnie do porzucenia dalszej wędrówki i zawrócenia. Na śniegu dostrzegłem jakieś ślady. A raczej tropy, bo należały zdecydowanie do zwierząt. Najpewniej przechodziły tędy owce, bo kilka sztuk zauważyłem przy schronisku. Nie wiedziałem ile taka owca może ważyć, ale raczej daleko jej do masy dorosłego człowieka. Mimo to postanowiłem spróbować.
Ponad dwudziestostopniowy upał i obfite rzeki spływające po zboczach z roztopionego śniegu nie uczyniły powierzchni pola śniegowego miękkim jak masło. Wręcz przeciwnie. Śnieg utrzymał mój ciężar i ani przez chwilę nie zapadłem się głębiej niż na grubość podeszwy buta. Przeszedłem na drugą stronę a gdy trzeba było wejść na kolejny śnieg, szedłem już pewniej.
Ostatecznie mój szlak przeprowadził mnie tego dnia przez kilkadziesiąt podobnych pól śniegowych, wciąż zalegających na tej wysokości, pomimo faktu, że mieliśmy już drugą połowę czerwca. Ułatwieniem w odnajdywaniu ścieżki, gdy ta ginęła pod białymi zwałami były kopczyki kamieni, które dostrzegałem w oddali. Później natrafiłem też na czyjeś ślady, pozostawione na szlaku dzień czy dwa wcześniej.
Trasa wydawała się nie mieć końca. Zaczynał doskwierać mi upał. Słońce, które początkowo przyjmowałem z taką radością, teraz stało się mym wrogiem. Każde kolejne przechodzenie przez śnieg drażniło mi oczy. Szelki plecaka boleśnie wpijały mi się w barki. Co jakiś czas napotykałem na kolejne owce, zdające się całkowicie zadomowione w górskim środowisku. Zastanawiałem się jak ich hodowcy później je zbierają, gdy są one tak rozproszone w górzystym terenie.
Wreszcie dotarłem do miejsca, gdzie wg mapy w telefonie szlak miał się rozwidlać a ja mógłbym zacząć schodzić w kierunku Rullestad. Byłem już nieźle zmęczony, nie na tyle jednak, aby zrezygnować z wspięcia się na szczyt Ramnanuten. Gdy byłem na nim ostatnim razem urzekł mnie widok z jego zbocza na wodospad Langfoss i ciągnące się na zachód wody Åkrafiordu. Wejście na szczyt miało zająć tylko chwilę, jako że leżał on właściwie tuż obok ścieżki.
Ponoć nadgorliwość nie popłaca i właśnie się o tym przekonałem. Musiałem pomylić miejsca, gdzie powinienem zacząć się wspinać na Ramnanuten i w konsekwencji zaliczyłem dodatkową pętlę przedzierania się przez chaszcze i stromizny. Potem dopiero zorientowałem się, że na szczyt to jeszcze nie tutaj. Zszedłem w dolinę, natrafiając na ścieżkę, którą szedłem kilka lat temu już po zaliczeniu szczytu i kontynuowałem marsz na północ. Minąłem domki pasterskie i kolejną grupkę owiec. Przeszedłem przez przełęcz zawaloną kamlotami i za kolejnym wzniesieniem dostrzegłem miejsce, gdzie mógłbym dość łatwo wejść na górę.
Wspinaczka zabrała kilka minut ale dotarłem do miejsca, które chciałem odwiedzić. Widok na fiord i potężne kaskady spływającej wody był fenomenalny. Siedziałem na gołej skale i patrzyłem z zachwytem przez dobre kilka minut.
W końcu zebrałem się i ruszyłem dalej. To miejsce z widokiem na Langfoss nie znajduje się na samym szczycie. Ze szczytu Ramnanuten nie widać nawet Åkrafiordu, więc będąc na górze można go nieświadomie ominąć. A wystarczą zaledwie dwie, trzy minuty marszu na zachód aby zrobić takie fotki. Dotarłem na szczyt a następnie w dół po stromym zboczu. Udało mi się natrafić na ścieżkę i trzymałem się jej, wiedząc, że zaprowadzi mnie ona do samego Rullestad.
Z czasem moje kolana odezwały się, reagując bólem przy niemal każdym kroku. O ile podejścia i późniejszy marsz po mniej więcej płaskim terenie nie nastręczały żadnych kłopotów, to już zejście stromą, leśną ścieżką było prawdziwą drogą przez mękę. Stękałem przy każdym kroku i czułem że moje tempo marszu spada tak gwałtownie, że gdybym ścigał się z kulawym żółwiem, poniósłbym porażkę. Zejście na sam dół, nad brzeg jeziora zajęło mi całe wieki ale ostatecznie się udało. Pozostało mi jedynie przespacerować się asfaltowym chodnikiem wzdłuż drogi E134 do kampingu Rullestad i dalej wąwozem do zaparkowanego za mostem auta. Na płaskim, równym podłożu, kolana radziły sobie o niebo lepiej i wkrótce dotarłem na miejsce. Pozostało tylko dojechać z powrotem do domu.