Stråtveit i zaczarowany las
Przez dwa ostatnie dni utrzymywała się całkiem ładna pogoda. Jednak na kolejny, kiedy planowałem wyjście w góry już zapowiadano pokaźne opady. Uznałem, że pójdę mimo to, trzeba wszak poznawać górskie uroki w każdych warunkach. Pomyślałem, że przyda mi się dodatkowa okazja do hartowania w mniej sprzyjających warunkach. Na swoją trasę wybrałem górki nad stocznią w Raudnes, przy fiordzie Vatsfjorden.
Stråtveit znajduje się pomiędzy jeziorami Raudnesvatnet i Måvatnet.
Gdy szykowałem się do wyjścia rano, na zewnątrz było jeszcze sucho. Dopiero gdy pokonywałem autem kolejne kilometry w kierunku Raudnes, dostrzegłem rozbijające się o przednią szybę pierwsze krople. Parking znajdował się niedaleko stoczni i podczas gdy zatrzymywałem samochód, mogłem ujrzeć górującą ponad drzewami ogromną platformę cumującą przy kei. Z oddali dochodził warkot silników wysokoprężnych i inne odgłosy świadczące o wzmożonej pracy.
Zamknąłem auto i przeszedłem na drugą stronę ulicy, gdzie widniała tablica informująca i gdzie znajdował się początek szlaku. Szeroka droga od razu zaczęła wznosić się w górę. Dość szybko zdecydowałem się wygrzebać z plecaka kurtkę i założyć ją na grzbiet. Deszcz wzmagał się z każdą chwilą. Szedłem mijając pastwiska i oprócz odgłosów stoczni, towarzyszyło mi również beczenie owiec. Wystraszone zwierzęta umykały z drogi na mój widok.
Wspiąłem się wyżej i wkrótce wszelkie widoki przesłonił las. Mimo to jeszcze przez jakiś czas do moich uszu docierał odgłos diesli i stukot metalu. Deszcz nie ustawał, ale był on wkalkulowany w tę wyprawę, więc nie przeszkadzał mi w marszu. Niedługo potem jak trasa zrobiła się bardziej płaska, dotarłem do rozległego jeziora. Było to Raudnesvatnet. Przy jego brzegu dojrzałem ławeczkę oraz coś, co z początku wydało mi się nieco dziwne. Na drzewie ktoś zawiązał chustę. Jakąś inną szmatę zobaczyłem na kolejnym pniu, a chwilę później kolejne drzewo było ‘’ubrane’’ w dziergany sweterek. Naszło mnie skojarzenie ze sweterkami na drzewach prowadzących do Eidfjordu. Tutaj również co jakiś czas mijałem drzewa zaopatrzone bądź w kolorowe chusty, bądź w wełniane sweterki.
Droga zaprowadziła mnie nie na szczyt góry, jak sądziłem, ale do miejsca zwanego Stråtveit. Jak mogłem dostrzec na pierwszy rzut oka było to jakieś gospodarstwo z kilkoma starymi zabudowaniami i miejscem na grilla. Dopiero później zorientowałem się, że było czymś więcej. Obszedłem drewniane domki rozglądając się uważnie. Drzwi były pozamykane. Jedynie do wolno stojącego wychodka można było śmiało zajrzeć. W wielu miejscach znajdowały się tablice informacyjne. Wiele z nich dotyczyło okolicznej flory, przedstawiając różne, pospolicie spotykane drzewa lub omawiając tematykę leśnego ekosystemu. W kilku miejscach dostrzegłem drewniane domki dla ptaków lub tabliczki przy rosnących roślinach z informacją o nazwie i pochodzeniu. Z gospodarstwa odchodziły w różnych kierunkach drogi, już nie żwirowane, jak ta, którą przyszedłem, lecz porośnięte trawą.
Udałem się jedną z nich. Zaprowadziła mnie do lasu. Przeszedłem obok spływającego z gór strumienia. Przy korycie znajdował się jakiś pokryty rdzą sprzęt, który przypominał okrągły kamień szlifierski napędzany energią strumienia. Coś takiego mogło stanowić niezły eksponat muzealny. Dalej w dole, pomiędzy drzewami dostrzegłem jakiś niewielki domek, który mógł pełnić funkcję młyna. Nie odnalazłem jednak żadnej drogi w tamtym kierunku. Las zdawał się posiadać specyficzny, niepowtarzalny klimat. Choć wkrótce musiałem zawrócić, bo ścieżka nagle urywała się, czułem się w nim jak bohater z Władcy Pierścieni.
Dotarłszy z powrotem do gospodarstwa, udałem się inną drogą. Ta zaprowadziła mnie na wzgórze z widokiem na fiord. Wróciłem i jeszcze raz wybrałem kolejna drogę. Tym razem trasa wiodła w dół. Szedłem przez jakiś czas w otoczeniu drzew, mijając co chwila kolejne tabliczki z opisami rosnącego tu drzewostanu. Miałem wrażenie, że w tym lesie panuje jakaś magia. Otaczały mnie porośnięte zielonym mchem drzewa, niektóre o naprawdę dziwacznych kształtach. Zapewne nie zdziwiłbym się gdyby nagle któreś z nich przemówiło głosem Drzewca z trylogii Tolkiena. Albo gdyby któryś z porośniętych kamieni okazał się skamieniałym trollem.
Zaczarowany las
Przekroczyłem kolejny strumień i przy kolejnej tabliczce dostrzegłem coś, przy czym aż jęknąłem z zachwytu. Na pierwszy rzut oka był to kolejny fragment lasu, przez który przechodziłem i trochę kamieni. I gdybym nie spojrzał w tę stronę, mógłbym to minąć. Na szczęście ujrzałem i zaraz podszedłem z aparatem. Pośród drzew znajdowały się ruiny jakichś zabudowań. Równo jak pod linijkę ułożone ogromne kamienie, teraz pokryte mchem, w zielonym otoczeniu lasu prezentowały się jak z bajki. Zastanawiałem się, czy żyli tu ludzie i jak dawno to mogło być. Czy byli to wikingowie i czy może ich duchy wciąż nawiedzają to miejsce?
Moje wątpliwości rozwiały się dopiero gdy przeleciałem wzrokiem tekst na tabliczce. Dawniej żyli tu ludzie parający się zbieractwem i uprawiający warzywa. I nie, nie byli to wikingowie 🙂
Zafascynowany porobiłem kilka zdjęć i poszedłem dalej. Droga wiodła w dół i wkrótce znalazłem się nad brzegiem fiordu. Natrafiłem na mały domek, który okazał się zamknięty jedynie na pokryty rdzą skobel. Zajrzałem do środka. Niewiele było tam do oglądania. Poza drewnianą pryczą, znalazłem jakieś wiosło i coś, co przypominało tarczę. Na niewielkim poddaszu znajdował się składzik drewna. Jako, że ścieżka tutaj się urywała, trzeba było wracać. Tym razem musiałem iść pod górę.
Dotarłem ponownie do ruin i tuż obok dostrzegłem odchodzącą w bok inną drogę. Ta była całkiem porośnięta trawą a gdzieniegdzie grząska i błotnista. Jakiś czas potem przerodziła się w wąską ścieżkę i zaczęła prowadzić ostro w dół. Pomiędzy drzewami widziałem wody fiordu i uznałem, że prowadzi na wybrzeże. Nie pomyliłem się. Dotarłem do ładnie zagospodarowanego terenu, na którym stały trzy domki wypoczynkowe. Świeżo skoszona trawa, zapewne podczas minionego weekendu i łopoczące norweskie flagi na masztach świadczyły, że właściciele przygotowali już swoje dacze na zbliżające się święto 17 maja. Do tego miejsca nie dochodziła żadna droga, ale nad wodą ujrzałem pomost do cumowania łodzi.
Obszedłem teren wokół i znów wróciłem na ścieżkę. Ponownie droga w górę. Dotarłem do głównego szlaku i dotarłem nim z powrotem do Stråtveit.
Miałem już nieco kilometrów w nogach. Deszcz momentami przestawał padać, ale tylko po to, by za chwilę lunąć ze zdwojoną siłą. Byłem już zmęczony i zamierzałem wracać. Ale wtedy dostrzegłem kolejną odchodzącą ze Stråtveit drogę. Ta prowadziła w górę i niosła ze sobą nadzieję, że prowadzi na jakiś nieodległy szczyt. Zanim zdążyłem się porządnie zastanowić już piąłem się w górę. Droga była gęsto porośnięta trawą i z czasem jej stan stawał się coraz gorszy. Wkrótce zaczęła przypominać bagno. Za jednym z licznych zakrętów zrobiło się jakby bardziej sucho, nie na długo jednak. Błoto i nasiąknięta wodą gleba były tu na porządku dziennym. Drogę zastąpiła wkrótce ścieżka. Przez krótki odcinek wiodła ona przez sosnowy zagajnik i stąpałem po miękkim lecz w miarę suchym mchu. Potem znów zrobiło się gorzej. Wyszedłem z lasu, choć wciąż otaczały mnie gęste zarośla a bagno pod moimi stopami nie ustępowało. Dostrzegłem nawet skaliste wzgórze kawałek dalej, na które jak mniemałem powinienem niedługo dotrzeć. Jednak ścieżka stawała się coraz mniej widoczna i mimo, że udawało mi się ją odnajdywać jeszcze przez jakiś czas, wkrótce całkiem straciłem ją z oczu. Taplanie się w błocie i kałużach też przestało mi odpowiadać i zrezygnowałem z dalszego marszu. Zawróciłem.
W drodze powrotnej deszcz ani na moment nie przestawał padać. Kiedy schodziłem w kierunku Raudnes zdawał się jeszcze nasilać. Byłem przemoczony ale zadowolony. Wycieczka, mimo wszystko się udała i musiałem przyznać, że poznałem nowe, bardzo ciekawe miejsce, do którego fajnie będzie kiedyś powrócić. W końcu, jeśli mimo deszczowej aury Stråtveit tak mi się spodobało, to jakie wrażenie musi robić gdy świeci słońce. Zaczarowany las Stråtveit mnie oczarował 🙂
Platforma odbijająca od Raudnes
Po powrocie do domu, już na spokojnie przestudiowałem historię Stråtveit, uwiecznioną aparatem na jednej z tablic informacyjnych. Okazało się, że historia tego miejsca sięga XIII-XIV wieku. Wtedy ziemie te były własnością kościoła, jednak po reformacji w 1537, przeszły w ręce króla. W 1692 roku Stråtveit zostało nabyte przez Nilsa Larsena Raunes, jako że król potrzebował sfinansować swoje działania wojenne. W XIX wieku w Stråtveit funkcjonowała szkoła. W latach 70-tych XX wieku ogrody (bo takie oficjalne określenie jest stosowane do Stråtveit) stały się własnością AS Norske Skog, firmy zajmującej się produkcją papieru gazetowego. Wszystkie istniejące zabudowania zostały wyremontowane. Stråtveit na przestrzeni lat zapewniało wyżywienie mieszkającym w okolicy ludziom. Zwierzęta hodowlane i dzikie żyjące w lasach dostarczały mięsa. Zajmowano się rolnictwem. Fiord był pełen ryb. Zbierano leśne owoce i grzyby.
Jeden komentarz
Kejt
Wedrowki w deszczu tez maja swoj urok, zwlaszcza jesli wedrujesz w takich Tolkienowskich lasach. Ja tam lubie od czasu do czasu troche zmoknac i pooddychac tym wilgotnym rzeskim lesnym powietrzem 😉