Vassnuten (463m n.p.m.) i rudy kot
Nikogo nie muszę przekonywać, że przegląd auta to ważna rzecz. Wiele osób zapewne nie za bardzo lubi takie wizyty u mechanika bo zawsze wiążą się one z kosztami, a jak wyjdą jeszcze jakieś usterki do naprawienia to stajemy się automatycznie ubożsi. W Norwegii jak wszystko inne wizyta u mechanika kosztuje więcej i niestety przegląd z Polski się nie liczy 🙂 Plusem jest jednak fakt, że przegląd auta robi się raz na dwa lata a nie jak u nas raz na rok. Mam sprawdzonego mechanika, do którego jeżdżę już od paru lat i choć jestem ogólnie zadowolony z jego usług to jak wspomniałem rachunki od niego odbijają się czasem dość mocno po kieszeni.
Podczas tegorocznego przeglądu zwróciłem szczególną uwagę na niewielki parking i tabliczkę informacyjną o początku szlaku turystycznego, które znajdowały się jakieś sto metrów od warsztatu. Pomyślałem sobie od razu, że jak się zrobi cieplej to fajnie by było tu przyjechać i podejść na górkę, na którą ów szlak prowadził. Teraz zimą, gdy wszystko jest pod śniegiem a mrozy dochodzą do -15 stopni mogłoby być trochę ciężko. Stało się jednak coś co sprawiło, że ten plan mógł zrealizować się wcześniej.
Otóż po przeglądzie mechanik stwierdził, że jedno z łożysk jest do wymiany i nie może mi podbić przeglądu. W związku z tym musiałem się u niego zjawić ponownie tydzień później. Zapowiedział, że robota zajmie mu jakieś dwie godziny a mi już zapaliła się w głowie żaróweczka jak ten czas mógłbym wykorzystać.
I dokładnie tydzień później, gdy już wręczyłem mechanikowi kluczyk do auta byłem niemal gotowy do drogi. Wyciągnąłem z plecaka stup-tupy i zacząłem je zakładać, spodziewając się, że będę musiał przedzierać się przez zaspy. Zainteresował się mną jakiś rudy kot, kręcący się po podwórzu przed warsztatem i z ciekawością przyglądał się co robię. Podchodził nawet i próbował drapnąć mnie pazurkami ale w porę się odsunąłem. Gdy byłem już gotowy wyciągnąłem z plecaka torbę z aparatem i zarzuciłem ją na szyję, by był łatwo dostępny i ruszyłem w stronę szlaku. Kot podążał za mną.
Nie wiem co w tej kociej głowie siedziało. Jeśli spodziewał się, że poczęstuję go jakimś smakołykiem to miał się srodze zawieść. Mój plecak nie zawierał żadnego prowiantu (oprócz butelki z wodą i mamby na czarną godzinę). Może wyniuchał zapach kanapek z łososiem, którymi się raczyłem jeszcze w pracy, zanim tu przyjechałem. Niestety z kanapek pozostało jedynie wspomnienie. A jednak kotek nie poddawał się i nawet kiedy teren zrobił się trudniejszy dla jego małych łapek dzielnie szedł za mną. Ciekawiło mnie kiedy wreszcie da za wygraną i zawróci.
Początkowo teren wznosił się łagodnie lecz sukcesywnie. Szedłem (a raczej szliśmy) szeroką drogą, pokrytą śniegiem. Ułatwieniem w marszu były ślady zrobione przez przejeżdżający traktor. Pojazd musiał zapewne zgarnąć również śnieg z drogi bowiem na poboczu jego warstwa była grubsza. Zastanawiałem się jak długo będę miał tak komfortowe warunki nim szlak przejdzie w wąską i niewątpliwie przysypaną całkowicie ścieżkę.
Od paru dni utrzymywała się mroźna lecz słoneczna pogoda. Śnieg, który padał w zeszłym tygodniu (dzień po mojej wyprawie na Thorsgruvę) nie miał szans stopnieć i pomimo świecącego raźno słoneczka czapka i grube rękawiczki były podstawą wyposażenia w ciągu ostatnich dni. Jednak po przejściu kilkuset metrów pod górę, poczułem, że muszę ściągnąć z siebie chociaż kurtkę, bo jeszcze trochę a się ugotuję. Przystanąłem, ściągnąłem plecak, potem kurtkę. Niepotrzebną odzież upchnąłem w plecaku i w samym polarze kontynuowałem wędrówkę. Teraz szło się dużo lepiej. Kilkukrotnie przystawałem, żeby zrobić zdjęcia, bo widoki nawet tutaj na niskich wysokościach robiły wrażenie. Za każdym razem musiałem ściągać rękawice z dłoni. Okulary przeciwsłoneczne, które zabrałem przez wzgląd na odbijane od śniegu światło słoneczne też nie ułatwiały sprawy z obsługą aparatu ale cieszyłem się, że mam je ze sobą. Wolałem uniknąć nieprzyjemności związanych ze zbyt długim wpatrywaniem się w jasne połacie śniegu.
Sam śnieg leżący na poboczu miał ciekawą krystaliczną strukturę. Był suchy a idąc po nim nie wydawał charakterystycznego skrzypienia, tylko szum, podobny do tego jaki słyszymy przesypując cukier z torebki do szklanego naczynia.
Niedługo potem znalazłem zasypaną do połowy w śniegu skrzynkę pocztową. Taką, w której często znajdują się książeczki, do których można się wpisać na trasie, przeważnie na szczytach gór. W środku znajdowało się pudełko po lodach. Nie zaglądałem co mieści się w pudełku lecz domyślam się, że była tam taka właśnie książeczka. Tym bardziej że tuz obok tego znaleziska, na niewielkiej górce znajdowała się ławeczka, na której można było spocząć (wpierw trzeba by było odgarnąć z niej śnieg).
Ruszyłem w dalszą drogę. Wciąż szedłem po śladach opon (a kot szedł za mną) lecz rozstaw kół sugerował że podążam nie śladem traktora a jakiegoś quada. Przeszedłem przez zamkniętą bramę a kilka minut później natknąłem się na porzuconą przyczepę kempingową. I gdy już zaczynałem się zastanawiać czy aby nie minąłem gdzieś odchodzącej w bok ścieżki na mój szczyt, moim oczom ukazał się zgrabny drogowskaz. Strzałka na Vassnuten pokazywała w prawo. Oczywiście jakakolwiek ścieżka pokryta była grubą warstwą śniegu ale nie wahałem się ani przez moment. Buty miałem zaimpregnowane, stup-tupy na nogach, rękawice na rękach. Byłem gotowy. Po kilkunastu metrach dostrzegłem oznaczenia szlaku. Miejscami prowadziły mnie znane już z wcześniejszych wypraw czerwone patyczki. Częściej jednak drogę wskazywały drzewa maźnięte na pniu czerwoną farbą. W dodatku natknąłem się na ślady jakichś zwierząt, które pokrywały się z grubsza z trasą, którą szedłem.
Kotek twardo lazł za mną. Co prawda teraz nie miał wyżłobionej w śniegu przez koła trasy tylko sam musiał przedzierać się przez zaspy ale się nie poddawał. Gdy zostawał w tyle miauczał przeciągle. Litościwie przystawałem, żeby mógł mnie dogonić. Szliśmy przez rzadki lasek, wśród niskich drzewek. Śnieg przeważnie sięgał za kostkę, czasem nogi zagłębiały się aż do połowy łydki. Gdy wychodziliśmy na bardziej otwartą przestrzeń, domyślałem się, że gdyby nie niska temperatura, wokół byłoby pewnie mnóstwo wody i buty zanurzałby się pod powierzchnię przy każdym kroku. Teraz pewnie pod warstwą śniegu znajdowała się pokrywa lodu.
Dotarliśmy do dość stromego wzniesienia i podczas wspinaczki nieźle się zdyszałem. Śnieg na zboczu sięgał aż do kolan. Na górze nie było już drzew a jedynie trawa, wystająca gdzieniegdzie spod śniegu. Widoki były oszałamiające. Kotek miauczał coraz mniej zadowolony z wyprawy. Nie chciał jednak uparciuch zawrócić. A może nie rozumiał po polsku. Wziąłem go na ręce i posadziłem sobie na ramieniu, żeby się nie męczył ale po kilkunastu metrach zeskoczył i dalej szedł na własnych nogach. Doszliśmy do kolejnego drogowskazu i ponownie skierowałem się na Vassnuten. Czekało nas kolejne podejście, nie tak strome jak ostatnie. Podszedłem kawałek w górę i poczekałem na swojego rudego towarzysza. Nie wyglądał na szczęśliwego więc ponownie się nad nim zlitowałem i znów posadziłem go sobie na ramieniu. Usadowił się na moich barkach i razem przeszliśmy tak jakiś odcinek ale w końcu po raz kolejny zeskoczył ze mnie i dalej szedł sam. Na kolejnym wzgórzu ujrzeliśmy masyw skalny, wzdłuż którego pod gore wiódł szlak. Wokół rozpościerały się rewelacyjne widoki. W oddali widać było potężny, charakterystyczny kształt Fuglen, a nieco dalej znajdowała się Aksla z widocznym płaskowyżem Sletthaug.
Zszedłem ze wzgórza i zacząłem wspinać się przy skalnej ścianie. Kot ponownie ruszył za mną. Trochę zaczynał mnie irytować. Niezbyt podobało mi się czekanie na niego co chwila i chciałem już się nie zatrzymywać. Stromizna podejścia zmniejszyła się a szlak odbijał ostro w lewo dzięki czemu straciłem zwierzaka z oczu. Ukształtowanie terenu sugerowało, że jestem już blisko szczytu. Śnieg, o ile nie szedłem po skale lub wystających kępkach trawy sięgał mi do kolan. Uznałem, że szybko dojdę na szczyt a wracając zabiorę ze sobą futrzaka, żeby się nie błąkał po górach samotnie.
Rzeczywiście dotarcie do szczytu zajęło mi parę, paręnaście minut. Najwyżej położony punkt góry był malowniczo położony na kilkumetrowej, wąskiej skalnej grani. Widok stamtąd zapierał dech. Porobiłem obowiązkowe zdjęcia i ruszyłem z powrotem.
Dotarłem do miejsca, gdzie straciłem kocura z oczu ale futrzaka nigdzie nie było widać. Przez moment rozglądałem się po śladach ale w miejscu, gdzie spod śniegu wyrastały duże fragmenty skały nie sposób było dostrzec w którą stronę się udał. Miauczenia też nie było słychać. Zrobiło mi się smutno. Oznaczało to, że muszę zejść bez niego. Z ciężkim sercem schodziłem na dół. Co chwila odwracałem się jeszcze pewny że go ujrzę jak próbuje mnie dogonić, ale nie. Kot gdzieś przepadł. Dręczyło mnie sumienie, że go zostawiłem, choć wiedziałem, że mogłem spędzić czas do samego wieczora a go nie odnaleźć.
Szedłem tą samą trasą, którą przyszedłem. Parę razy wyłożyłem się na czającym się pod śniegiem lodzie, lecz na szczęście obyło się bez kontuzji. Za to dokuczało mi coraz bardziej nie wyleczone kolano.
Kiedy dotarłem na dół, mój samochód już czekał. Mechanik poinformował mnie, że auto naprawione, przegląd podbity a fakturę wyśle mi pocztą. Czas był już na mnie. Musiałem się śpieszyć, żeby odebrać żonę z pracy a dzieci z przedszkola. Zastanawiałem się, co porabia teraz rudy kocur. Miałem nadzieję, że uda mu się trafić do domu.
Jeden komentarz
Łukasz
To był norweski kot przewodnik.