górskie wyprawy

Aksla i Vardenfjellet

 

Zeszłotygodniowy wypad na Krakanuten okazał się na tyle udany, iż postanowiłem pójść za ciosem i na kolejną sobotę zaplanowałem następną wyprawę. Wahałem się jeszcze czy iść na Akslę, do której już raz podchodziłem lecz deszcz pokrzyżował moje zamiary, czy też udać się na Fuglen. Wybór padł na Akslę, górę najwyższą w mojej najbliższej okolicy (703 m.n.p.m).

Pogoda przez cały tydzień była słoneczna a temperatura dochodziła nawet do 30 stopni. I mimo, iż prognozy zapowiadały deszcze już od środy, to aż do sobotniego popołudnia nie spadła nawet jedna kropla. Tak jak przed tygodniem, ustawiłem budzik na trzecią i gdy wstawałem było szaro i ponuro za oknem. Góry skryte były za gęstymi chmurami ale deszczu nie było. Podjazd przed domem też okazał się suchy, co znaczyło, że noc minęła bez opadów. Zastanawiałem się, czy w takich warunkach, pójście w góry ma sens. Mogło być tak, że znów zaskoczy mnie deszcz, lub też że będę poruszał się we mgle i nawet jeśli dojdę na szczyt to nie będę miał przyjemności popatrzeć na widoki dookoła. Uznałem jednak że skoro już wstałem, że wszystko jest zaplanowane, to głupio byłoby zrezygnować. Zbyt długo czekałem, żeby wejść na tę górę.

Wsiadłem więc do auta, i pojechałem na Aurdal, gdzie zaczyna się szlak. Na miejsce dotarłem o 3.50 i rozpocząłem marsz. Pierwsze metry to szeroka, żwirowana droga idąca pod górę, w sam raz na rozgrzewkę. Po lewej miałem rwącą rzekę Aurdal (Aurdalelva). Doszedłem do dużego pastwiska, na którym poprzednim razem spotkałem stado owiec. Tym razem było całkiem puste. Widocznie nawet owce spały o tej porze. Choć z drugiej strony nie szedłem całkiem sam. Przez większość drogi towarzyszył mi śpiew ptaków.

Przeszedłem przez most i teraz miałem rzekę po prawej stronie. Przypomniałem sobie, że idąc tą drogą po raz pierwszy tuż za mostem wchodziło się w las. Wiele drzew jednak wycięto, mogłem dzięki temu popatrzeć na wciąż skąpaną w chmurach Akslę. Nie brałem ze sobą polaru. Miałem na sobie jedynie lekką koszulkę i krótkie spodenki i momentami drżałem od chłodnego wiatru, ale wkrótce łagodnie wznosząca się droga zaprowadziła mnie wśród drzewa i wiatr przestał być dokuczliwy. A może to ja już zdążyłem się rozgrzać. Przeszkadzał mi za to plecak. Ciążył bardziej na prawym ramieniu, gdzie miałem doczepioną butelkę z wodą a i aparat w środku umieściłem niefortunnie po prawej stronie. Przesunąłem go na lewo ale nie poprawiło to zbytnio komfortu. Dopiero w drodze powrotnej, gdy schodziłem już z góry, zauważyłem, że mam niewyregulowane paski plecaka i udało mi się wyeliminować problem. Za kolejnym mostem teren zaczął wznosić się nieco bardziej a droga już na dobre zagłębiła się w las. Niedługo potem doszedłem do skrzyżowania. Idąc prosto trafiłbym do Sandeid i tę drogę będę musiał poznać innym razem, gdyż teraz interesowała mnie ostro wspinająca się pod górę, najeżona kamieniami droga na prawo. Dyszałem ciężko a pot lał się ze mnie litrami kiedy wspinałem się coraz wyżej. Uświadomiłem sobie, że przydałby się jakiś nieduży, szybkoschnący ręcznik do przecierania twarzy z potu. Zanotowałem w myślach, żeby dodać coś takiego do listy zakupów.

Kiedy wreszcie wyszedłem na w miarę prosty odcinek byłem już cały mokry. Nie zatrzymywałem się jednak. Szedłem dalej po łagodnie już teraz wznoszącej się drodze. Po prawej widziałem białe chmury zakrywające przestrzeń w dolinie poniżej i sąsiednie góry. Po lewej mijałem skalistą pionową ścianę i pojedyncze drzewa. Ostatnim razem, kiedy tedy szedłem, padał deszcz, co trochę utrudniało wędrówkę. Teraz było dużo łatwiej. Kiedy spojrzałem na zegarek stwierdziłem, że również czas dotarcia na Sletthaug powinienem mieć lepszy niż poprzednio. Dopóki nachylenie drogi nie było zbyt duże, szło się całkiem przyjemnie. Jednak zdarzały się bardziej strome podejścia a ostatnie przed Sletthaug było nachylone chyba pod kątem 45 stopni. Ciężko stawiałem kroki i powoli posuwałem się do przodu / do góry. Dotarłem do ogromnego głazu, który przełamał się na trzy części i wyglądał jakby ktoś przeciął go wielką piłą na trzy porcje. Obok stała tabliczka opisująca historię pewnego trolla i tego właśnie kamienia. Zamiast czytać cały tekst, zrobiłem szybkie zdjęcie na potem i kontynuowałem wspinaczkę.

Kiedy dotarłem już na Sletthaug, grzbiet na którym postawiona była niewielka chatka moim oczom ukazał się olśniewający widok. Warstwa chmur, która dotąd skrywała szyty gór, teraz znajdowała się poniżej mojego poziomu. Nie widziałem nic poniżej. Cała okolica, dolina Aurdal, droga E-134, nawet moje osiedle, które powinno być stąd widoczne było przykryte chmurami. Tylko grzbiety i szczyty gór przebijały się przez ten biały całun. A powyżej znajdowało się już tylko czyste niebo. Widok jak z bajki. Wyciągnąłem aparat i porobiłem parę zdjęć. Zapomniałem o zmęczeniu zafascynowany widokami. Minąłem chatkę, nawet do niej nie zaglądając i ruszyłem teraz już wąską ścieżką na Akslę.

Szedłem jeszcze kawałek grzbietem wzniesienia, mając po prawej stronie rozciągającą się w dole pustkę. Z drugiej strony piętrzyły się skały a w odległości kilkudziesięciu metrów wznosiła się Aksla, kamienny olbrzym. Wkrótce ścieżka zbiegała na podmokłą, usianą ogromnymi skałami polanę. Wokół rosły jedynie niskie krzewy, wrzosy i trawa. Mimo, że nie padało od jakiegoś czasu, tutaj musiałem omijać kałuże i błoto. Tam gdzie nie widziałem ścieżki, drogę wskazywały mi wbite w ziemię patyczki, pomalowane w górnej części na czerwono. To dzięki nim udało mi się nie pobłądzić. W pewnej chwili bowiem moim oczom ukazała się kolejna chatka a raczej zwykła szopa i odruchowo poszedłem w jej stronę. Jednak po chwili spostrzegłem, że znajduję się poza szlakiem a wyłaniające się znad wysokiej trawy patyczki kierują się kilkadziesiąt metrów ode mnie i nikną w ścianie lasu. Porzuciłem więc zamiar obejrzenia szopy i ruszyłem tam, gdzie prowadził szlak. A szlak prowadził pomiędzy drzewa i w górę. Stromo w górę. Wąska ścieżka pięła się ostro pomiędzy kamieniami i korzeniami drzew. Po chwili znów dyszałem ciężko i znów pot zalewał mi oczy. Zanotowałem, że do moich uszu nie dochodzi już śpiew ptaków, za to coraz natarczywiej słyszę brzęczenie muchy. Zwabiona moimi zapachami nie odstępowała mnie na krok, brzęcząc i doprowadzając mnie do szaleństwa. Odganianie się rękoma oczywiście nie pomagało. W dodatku, moim głównym zajęciem było pokonywanie kolejnych metrów, a nie walka z owadami.

Wybawieniem okazał się spływający z góry wartki strumyk. Przemyłem zimną wodą twarz i głowę. Uznałem, że spłukując w ten sposób warstwę potu pozbędę się natręta. I pozbyłem się, na około pół minuty. Szybko wrócił i dalej uprzykrzał mi wspinaczkę. Pozbyłem się go na dobre dopiero kiedy ścieżka wyprowadziła mnie z lasu na otwarta przestrzeń. Może nie do końca otwartą bo przed sobą miałem wciąż skalną ścianę, jednak drzewa pozostały za mną i gdy tylko się odwróciłem ponownie mogłem napawać oczy widokami w oddali (a raczej chmurami, zasłaniającymi te widoki).

Znów szedłem pod górę. Ścieżka wiodła między kamieniami, gdzieniegdzie wchodziłem na trawiaste podłoże, coraz częściej jednak mogłem iść po litej skale. W pewnym momencie zdębiałem widząc przed sobą poręczówkę. Na stromym odcinku kilku metrów leżała sobie lina z zawiązanymi na niej supłami. Oczywiście była ona fachowo przymocowana w paru miejscach, jednak jej obecność tutaj wprawiła mnie w zdumienie. Nie sądziłem, że takie rozwiązania są stosowane w tutejszych górach. Poręczówkę oczywiście wypróbowałem, choć bardziej przydała się w drodze powrotnej.

Niedługo potem szlak doprowadził mnie na płaskowyż. Skończyły się strome podejścia, wokół widniały tylko mniejsze lub większe wzniesienia. W oddali widziałem już kopczyk z kamieni oznaczający cel mojej wyprawy. Dotarłem do jeziorka, przy którym szlak rozwidlał się na dwie strony. Lewa wiodła na Akslę, prawa na Verdenfjellet. Kiedy się rozejrzałem, okazało się, że ten drugi szczyt nie jest daleko i również jest doskonale widoczny z tego miejsca. Postanowiłem, że wracając pójdę również i w tę stronę.

Dojście do Aksli zajęło mi kilka minut. Znów słyszałem śpiew ptaków. Skrzydlate stworzenia przelatywały nad okolicą, zapewne szukając pożywienia. Teraz gdy już żadna większa góra nie przesłaniała widoku, spostrzegłem, że słońce już wstało i okoliczny teren skąpany był w porannym świetle. Tuż przy szczycie porobiłem obowiązkowe zdjęcia, połaziłem jeszcze chwilę po najbliższych wzniesieniach i ruszyłem w drogę powrotną.

10
Szlak wyznaczają czerwone patyczki
11
Pierwsze promienie słońca padają na Vardafjellet
12
W morzu chmur
13
Można się poczuć jak na filmie SF
14
Samotna chatka na Sletthaug

Na Verdenfjellet doszedłem kilka (kilkanaście minut) później. Tam też aparat poszedł w ruch. Bez przerwy zachwycałem się okolicą, ćwierkaniem ptaków, wiatrem i brakiem obecności innych ludzi. Fajnie byłoby spędzić w takich warunkach kilka godzin. Pochodzić trochę lub po prostu posiedzieć w miejscu. Szkoda, że musiałem wracać na dół.

Przy Verednfjellet znajdowała się tabliczka kierująca na Blikrę. Kolejny szczyt? Rozglądając się wokół następne szczyty widniały dość daleko stąd. Więc raczej muszę odpuścić tym razem, pomyślałem. Dopiero później uzmysłowiłem sobie, że Blikra to nie góra a nazwa miejsca w dolinie, tuż przy jeziorze. To właśnie niedaleko Blikravegen znajduje się alternatywny szlak na Akslę i widocznie prowadzi on aż tutaj. Zanotowałem w pamięci, że kiedy będę się wybierał na Akslę kolejny raz mogę skorzystać z tej właśnie drogi. Może nie jest taka ciężka jak tamto podejście pod Sletthaug.

Z żalem schodziłem tą samą ścieżką na dół. Miałem niedosyt i czułem, że takie chodzenie po górach jest jak narkotyk. A ja już byłem uzależniony. Byłem jednocześnie szczęśliwy, bo wyprawa okazała się więcej niż udana. Zaliczyłem dwie góry. Obejrzałem piękne widowisko z kłębiących się chmur i wyłaniających się z nich grzbietów górskich. Moja potrzeba spokoju, odrobiny samotności i kontaktu z naturą została zaspokojona. Przynajmniej chwilowo. I mimo, że początkowo wydawało się, że wycieczka może się nie udać ze względu na nisko wiszące chmury i możliwy deszcz, teraz cieszyłem się, że nie zrezygnowałem. W końcu, gdzie teraz znajdowałaby się ludzkość gdyby każdy rezygnował pod byle pretekstem.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *