Ørnaberget 340 m n.p.m.
Ostatnie dni to niespodziewany napływ przyjemnej, słonecznej pogody. W ciągu tygodnia temperatury grubo przekraczały 20 stopni i dopiero na weekend zapowiadali ochłodzenie i nadejście silnego wiatru. Decyzję o wyjściu w góry planowałem od paru dni. A zważywszy na brak jakichkolwiek treningów w ostatnim czasie, wciąż dokuczające kolana (teraz już oba) oraz konieczność pójścia do pracy w sobotę musiałem poszukać sobie jakąś łatwą i krótką trasę. Wybrałem górkę o nazwie Ørnaberget. Portal ut.no wskazywał, że wzniesienie liczy zaledwie 340 m n.p.m. i że można wejść na nie w ciągu jednej godziny. Górka w sam raz dla mnie, pomyślałem.
Tradycyjnie już postanowiłem wstać skoro świt, a nawet wcześniej, żeby móc podziwiać wschód słońca ze szczytu. Nieco jednak zaspałem i gdy się obudziłem o czwartej nad ranem niebo już zaczęło się przejaśniać. Parking, skąd zaczyna się trasa położony jest jakieś pięć minut jazdy od mojego domu, wiec dotarcie na miejsce zajęło mi dosłownie chwilę. Z tego samego miejsca prowadzą również i inne szlaki, o czym już kiedyś wspominałem (Thorsgruva).
Na zboczu pod starą kopalnią uranu pasły się owce a ich nieustanne beczenie i pobrzękiwanie dzwonkami, które dyndały im pod szyjami mogłyby zbudzić umarłego. Przemknąłem szybko drogą u podnóża wzniesienia i wszedłem w las. Po przekroczeniu linii pierwszych drzew teren dość ostro zaczął się wznosić a ja od razu odczułem braki kondycyjne. Założyłem czapkę, bo chłód poranka dawał o sobie znać. Trasa pod górę w otoczeniu drzew bywa dość męcząca, jako że nie ma możliwości napawania oczu widokami, toteż i mnie droga się dłużyła. Dotarłem jednak do miejsca, które nazwano Dyrhaug, niewielkiego wzniesienia, z którego według mapki z internetu prowadziła bezpośrednia ścieżka na Ørnaberget. Przy Dyrhaug stała drewniana chatka, zapewne należąca do któregoś z okolicznych mieszkańców i służąca bardziej jako domek myśliwski niż miejsce rekreacji. Drzwi chatki zastałem zamknięte na klucz. Na samym wzniesieniu ktoś zorganizował miejsce na ognisko a płaski kamień obok mógł śmiało służyć jako miejsce do posadzenia swoich czterech liter. Porobiłem kilka zdjęć a potem obszedłem dwa razy całe wzniesienie, żeby się upewnić, że żadnej ścieżki z Dyrhaug na Ørnaberget po prostu nie ma.
Wróciłem na główny trakt i dopiero kilkanaście metrów dalej napotkałem interesujący mnie drogowskaz i odchodzącą w prawo ścieżkę. Gdy już się na niej znalazłem, droga od razu stała się ciekawsza. Przeszedłem przez kładkę wykonaną z położonych na trawie desek. Gdyby nie brak deszczu i mocne słońce w ostatnich dniach musiałbym uważać gdzie stawiam stopy. Teraz jednak chodzenie po wyschniętej trawie stawało się całkiem przyjemnym spacerkiem. Po kilku chwilach wyszedłem na otwartą przestrzeń i spostrzegłem, że spóźniłem się na wschód słońca. Zakładałem, że od szczytu dzieli mnie zaledwie parę minut drogi i niewiele stracę ze spektaklu światła na Ørnaberget.
Zaraz potem natknąłem się na coś takiego.
Przyznam, że byłem zaskoczony. Wybrałem drogę w lewo, jako że prowadziła na wschód, tam gdzie wznosiło się słońce. Szczyt drugi zostawiłem sobie na później. Chwilę później byłem już na górze. Widok, choć wcale się tego nie spodziewałem po tak niskim szczycie przedstawiał się imponująco. W oddali pomiędzy innymi górami dostrzegłem wody fiordu Ølsjøen i położoną na jego brzegu stocznię. Obowiązkowa sesja zdjęciowa, wpis do książeczki i ruszyłem na drugi szczyt. Z uwagi na silny, zimny wiatr musiałem wygrzebać w plecaku rękawiczki.
Ze szczytu numer jeden odchodziła tabliczka kierująca w stronę drogi E134 więc uznałem, że nie będę wracał tą samą trasą. Ruszyłem za drogowskazem i czerwonymi patyczkami a po paru minutach dostrzegłem kolejny szczyt do zdobycia. Ten nazywał się Kjeabergnibba i był jedynie niewielką skałą położoną przy ścieżce. Widoki na dolinę Vats z tego miejsca były w blasku wschodzącego słońca po prostu cudne. Poszedłem dalej i zanotowałem w pamięci aby nie zapuszczać się na tą trasę podczas normalnej norweskiej pogody. Ścieżka bowiem prowadziła po bujnych trawach i przyschniętym błocie, które normalnie przesiąknięte byłyby wodą, a moje buty momentalnie nabrałyby wody. Teraz jedynie czubki moich butów ściemniały od wilgoci porannej rosy.
Stroma, prowadząca w dół ścieżka doprowadziła mnie nie na drogę E134 lecz z powrotem na szeroką leśną drogę, którą wspinałem się wcześniej. Szybko uporałem się z tym kawałkiem trasy i gdy wychodziłem z lasu ponownie powitało mnie beczenie owiec. Tym razem kilka z nich pojawiło się tuż przy drodze, miałem więc okazję do wykonania zdjęcia portretowego.
Czując na plecach odprowadzający mnie wzrok owiec (czy owce mają rogi, czy tylko barany?). Pozostawiłem je za sobą i ruszyłem do widocznego już z tego miejsca auta.
Cała droga (około 4,5 kilometra) zajęła mi jakieś 1,5 godziny. Idealna wycieczka gdy brak kondycji lub gdy nie ma się czasu na kilkugodzinne marsze.