Åksla, Vardafjellet i Stemvatnet
Przy utrzymującej się od paru tygodniu wakacyjnej pogodzie zamiast zadawać sobie pytanie czy będę mógł się gdzieś wybrać w weekend, mogłem raczej zapytać na którą górkę iść. Tym razem, pomimo kilku jeszcze nie zdobytych szczytów w okolicy postanowiłem powrócić na Akslę. Kiedy rok temu po raz pierwszy wspiąłem się na tę górę zostałem wręcz oczarowany klimatem jaki na niej panował. I widokami oczywiście też, mimo że tak naprawdę widoki było nieco ograniczone (dla nie wtajemniczonych przypomnienie tamtej wyprawy tutaj). Ponownie na Akslę wlazłem zimą i wtedy również niewiele ze szczytu dojrzałem (opis wycieczki tutaj). Tym razem liczyłem na niczym nie przesłoniętą panoramę Vats i okolic. Poza tym zeszłotygodniowy wypad na Bukkenibbę i przedzieranie się przez las był dość wyczerpujący. Chciałem więc tym razem przejść się znaną trasą, która zapewniałaby ominięcie tego typu atrakcji, z jakimi miałem do czynienia zeszłej soboty.
Tym razem uniknąłem zaspania. Wstałem równiutko o drugiej w nocy. Wrzuciłem coś do żołądka, przygotowałem się i mogłem ruszać. Dojazd na parking przy szlaku nie zabrał wiele czasu i już za dwadzieścia trzecia maszerowałem z plecakiem wzdłuż rzeki Aurdal. Było jeszcze szarawo i nieco chłodno a zimny wiatr już teraz zapowiadał, że tam w górze może być dużo gorzej. Miałem na sobie krótkie spodenki i cienką bluzę a w plecaku czapkę i miałem nadzieję, że to wystarczy.
Dość szybko pokonałem pierwszy odcinek trasy po w miare płaskim terenie i zacząłem piąć się po stromiźnie prowadzącej na Sletthaug. Zimny wiatr nie dawał za wygraną, więc wydobyłem z plecaka czapkę. Od razu zrobiło się cieplej. Dotarcie do chatki na Sletthaug zajęło mi około 50 minut. Zrobiłem kilka fotek i ruszyłem dalej. Szlak prowadził widowiskową ścieżką, skąd miałem obraz na całe Øvre Vats. Szybko jednak musiałem zejść parę metrów niżej i wśród ogromnych kamlotów, błota i podmokłej (choć tylko trochę) trawy przedzierałem się do kolejnego etapu wędrówki czyli do wspinaczki w lesie. I tutaj spotkało mnie miłe zaskoczenie. Pamiętając ostatnie przeżycia na Bukkenibbie, spodziewałem się, że i tutaj dopadnie mnie rój upierdliwych much. Przez całą drogę w górę a później także w dół nad głową nie zabrzęczała mi ani jedna mucha. Zupełnie jakby Bukkenibba, oddalona od Aksli o rzut beretem znajdowała się w zupełnie innym świecie. A przecież to są dwa sąsiadujące ze sobą szczyty.
Wydostałem się z lasu kilkadziesiąt metrów wyżej i nie zwalniając tempa marszu posuwałem się dalej w kierunku szczytu. Pokonałem odcinek z zamocowaną w skale liną, potem przy rozwidleniu szlaków udałem się w kierunku Aksli, Vardafjell zostawiając sobie na później. Tutaj, gdy nie było osłony drzew wiatr hulal aż miło. Pożałowałem, że nie zabrałem ze sobą rękawiczek i kurtki. Teraz bardzo by się przydały. Dotarłem do kamiennej wieży kilkanascie minut potem. Zdążyłem zanim pojawiło się słońce. W oczekiwaniu na wschód postanowiłem rozejrzeć się nieco po okolicy jako, że podczas moich poprzednich wizyt na szczycie, zbyt daleko od szlaku się nie zapuszczałem. Niedaleko kamiennej wieży, oznaczającej szczyt, znajduje sie kolejna, niewiele mniejsza. Obie są ustawione nad krawędzią urwiska, dzieki czemu widać je nawet z drogi E134 daleko w dole.
Udało mi się znaleźć niewielkie wzniesienie, skąd miałem świetny widok na Bukkenibbę, Steinslandsnuten i szykujace się do pojawienia słońce daleko za tymi górami. Ulokowałem się ze statywem i marznąc od lodowatego wiatru czekałem. Wykonałem serię fotek, gdy tylko pierwsze promienie słońca zaczęły wynurzać się zza horyzontu. Potem, gdy już uznałem, że wystarczy, zebrałem sprzęt i udałem się z powrotem, co jakiś czas odwracając się i strzelając kolejna fotkę.
Wróciłem na szlak i udałem się w kierunku Vardafjellet. Dotarcie na miejsce zajęło mi kolejne kilkanaście minut (a może kilkadziesiąt). Stojące nisko słońce nie oświetlało całej trasy, ale sam szczyt był już skąpany w świetle, przez co dużo lepiej znosiłem zimny wiatr. Wpisałem się w książkę i pomyślałem, że jest jeszcze dosć wcześnie i mogę pokręcić się po okolicy zamiast wracać. Z Vardafjellet odchodzi bezpośredni szlak na Blikrę a ja jeszcze nim nie szedłem, więc uznałem, że mogę sprawdzić jak długa jest ta ścieżka. Szedłem dziesięć, może dwadzieścia minut nim ujrzałem daleko przed sobą charakterystyczny maszt na szczycie Brennesteg. Góra była położona tuż przy szlaku na Blikrę, widziałem więc, że dotarcie do tamtego miejsca to kolejne minimum dwadzieścia minut a przed sobą miałem jeszcze zejście w dół kilka lub kilkanaście metrów. Czułem już zmęczenie i postanowiłem nie kontynuować marszu. Zawróciłem, lecz nie udałem się z powrotem na Vardafjellet. Chwilę wcześniej mijałem drogowskaz kierujący do jeziorka Stemvatnet a podobny napotkałem jeszcze przed Vardafjell. Miałem więc okazję poznać inną trasę i wrócić ostatecznie na ścieżkę prowadzącą w dół.
Nowa trasa zaprowadziła mnie najpierw do wartkiego strumienia, spływającego w dół, gdzieś w kierunku Blikry a wkrótce potem do samego jeziora. Z tego właśnie miejsca brał swój początek wspomniany wcześniej strumień. Na krańcu Stemvatnet znajdowała się zaszalowana i zabetonowana tama z otworem, przez który wylewała się struga wody. Trochę się zawiodłem, bo myślałem, że cały mechanizm zachodzi całkowicie naturalnie bez ingerencji rąk ludzkich a tu taka wtopa. Cóż. Pocykałem trochę i poszedłem dalej. Wkrótce dotarłem do głównej ścieżki i zacząłem schodzić. Ponownie minąłem poręczówkę na skale i zagłębiłem się w las. Miałem wrażenie że teraz posuwam się wolniej. Może to przez odzywające się znów lewe kolano. W końcu wyszedłem jednak z lasu, potem pokonałem zarośnięte i błotniaste tereny prowadzące do chatki Sletthaug i ekstremalnie stromy odcinek w dół aż do doliny Aurdal. Odetchnąłem gdy znalazłem się na płaskiej drodze. Jakiś czas jeszcze szedłem nią nim wreszcie dotarłem do zaparkowanego auta. Gdy spojrzałem na GPS w telefonie okazało się, że przeszedłem ponad 14 kilometrów i pokonałem niecałe 980 metrów w górę i tyle samo w dół. Nogi miały więc prawo domagać się odpoczynku.