Heimsdalshøe 1843m n.p.m.
Pamiętacie Hasana, prawda? Kolega z pracy i wielki fan snowboardu. Tak gdzieś na miesiąc przed Wielkanocą zaczął organizować wspólny wyjazd na narty dla chętnych. Zgłosiło do parę osób więc stwierdziłem, że może ja też bym pojechał. Wspominałem, że nie jeżdżę na nartach? Cóż, nadarzała się okazja, żeby wziąć w końcu parę lekcji. Mieliśmy jechać do Beitostølen, kurortu narciarskiego w Valdres, u podnóża gór Jotunheimen, więc znalezienie jakiegoś instruktora i wynajem sprzętu nie powinno być problemem. A od biedy mam przecież swoje rakiety śnieżne. Ostatnio całkiem nieźle się sprawdziły, prawda?
Ostatecznie na wyjazd zapisało się siedem osób. Hasan znalazł odpowiedniej wielkości chatkę do wynajęcia na cały weekend i mogliśmy ruszać. Wyjazd nastąpił już w czwartek po pracy (a właściwie jeszcze w trakcie bo o godzinie 14.00). Jechaliśmy w trzy auta i pierwszy raz miałem okazję przejechać się Teslą, upchnięty na tylnym siedzeniu za właścicielką samochodu i Hasanem, kierownikiem wycieczki. Po około pięciu godzinach jazdy (i postoju na ładowanie auta oraz zakupach spożywczych) dotarliśmy na miejsce. O ile w rejonie Oslo panowała już wiosna i próżno było szukać skrawka gruntu przykrytego śniegiem, tak w Beitostølen wyglądało to zupełnie na odwrót. Na szczęście nasza hytta miała jako tako odśnieżony podjazd i udało się zaparkować przed budynkiem.
Hytta okazała się przestronna, świetnie wyposażona i chętnie zamieszkałbym tam na stałe. Nie będziemy tu jednak rozpisywać się o walorach architektury i aranżacji wnętrz. Następnego dnia rano mieliśmy wybrać się na narty. Wcześniejszy plan z lekcjami jazdy porzuciłem. Chciałem w końcu wejść z resztą grupy na jakąś górkę, a nie ślizgać się na oślej łączce. Miałem swoje rakiety, a Hasan doradził mi abym na zejście zabrał ze sobą zwykłe jabłuszko do zjazdu, żeby reszta nie musiała na mnie zbyt długo czekać. Pomysł trochę szalony i nie do końca mnie przekonywał, ale miałem też kask narciarski dla bezpieczeństwa i pożyczony czekan do hamowania w razie czego. Wieczorem przed wyprawą odbyliśmy małą pogadankę (a właściwie mini kurs) na temat używania sprzętu anty-lawinowego. Hasan i paru innych miało w tej sprawie dość obszerną wiedzę. Wręczono mi sondę poszukiwawczą, składaną łopatę a przede wszystkim specjalny detektor lawinowy. Wyjaśniono mi jak to wszystko działa i polecono zapakować to do plecaka na wyprawę.
Odrębną sprawą pozostawała pogoda. Tej nie sposób przewidzieć, planując taki wyjazd, zwłaszcza na miesiąc w przód. Stanęliśmy więc w obliczu dość silnego wiatru i ryzyka załamania pogody w okolicach południa. Uznaliśmy, że w razie czego po prostu zawrócimy. Przy naprawdę złej pogodzie droga w góry i tak zostanie zamknięta przez służby drogowe, więc to właśnie miało być pierwszym sygnałem do tego czy warunki na wycieczkę się nadają.
Rano wspólne śniadanie i przygotowywanie sprzętu. Ja w zasadzie nie miałem wiele do przygotowywania. Spakowałem do plecaka to co miałem spakować i tylko przyglądałem się jak towarzystwo oporządza swoje narty i resztę ekwipunku. Jedna z koleżanek miała pozostać na hycie z uwagi na pracę (przywiozła ze sobą laptopa i … psa). W końcu byliśmy gotowi i ruszyliśmy w kierunku gór Jotunheimen. Obraliliśmy kurs na dość płaski i niezbyt wysoki szczyt, Heimdalshøe. Pogoda wciąż wydawała się niepewna i nie było sensu pchać się na coś bardziej ambitnego. Droga w góry była otwarta ale na trasie minęliśmy parę pracujących, wielkich pługów śnieżnych. Po obu stronach drogi piętrzyły się wysokie zaspy. Wkrótce też zobaczyliśmy pokryte śniegiem szczyty Jotunheimen. Znajomy Knutshøe i znajdującą się za nim grań Besseggen. Nasz cel znajdował się po sąsiedzku, po przeciwnej stronie drogi. Zajechaliśmy na parking przy jakimś, nieczynnym o tej porze roku kempingu i wypakowaliśmy się z samochodów. Mogłem przyczepić swoje rakiety śnieżne na nogi już przy samym parkingu, tyle było śniegu. Reszta ekipy również założyła narty. Sprawdziliśmy również czy detektory lawinowe działają i ruszyliśmy.
Za kempingiem trasa wchodziła w las. Rosły tam głównie niewysokie brzozy. Co jakiś czas zapadałem się w śnieg, pomimo swoich rakiet. Grupa cierpliwie czekała na mnie gdy odstawałem za bardzo z tyłu, ale gdy tylko pozostawiliśmy za sobą drzewa, Hasan wraz z innym członkiem ekipy, Olafem postanowili się odłączyć i szybciej dotrzeć na górę. Reszta, ze mną włącznie miała iść swoim tempem a w razie prognozowanego załamania pogody zawrócić. Chwilę potem, dwójka śmiałków była już tylko dwoma oddalającymi się punktami na śnieżnym krajobrazie przed nami.
Podejście nie było wymagające. Nachylenie zbocza było łagodne i raczej stałe. Śnieg nieco bardziej zbity, wiec rzadko się w nim zapadałem. Przystawałem głównie dla zrobienia kilku fotek, niż by złapać oddech. Za plecami rozciągał się wspaniały widok na wspomniane Besseggen, Knutshøe i jeszcze jedną górę, masyw Tjønholstiden z kilkoma pomniejszymi szczytami. Pokazało się też słońce a wiatr zdawał się zaprzeczać prognozom pogody.
W pewnym momencie przystanęliśmy na krótki odpoczynek i wciągniecie kanapek. Jeden z kolegów grzebiąc w plecaku niefortunnie uwolnił swój narciarski kask, który zaczął staczać się po zboczu. Cała grupa zamarła patrząc w kierunku oddalającego się przedmiotu. Nikt nie zareagował (pomijając opadnięcie szczęki i zdziwione miny). Uznałem więc, że to ja muszę pognać i uratować sprzęt kolegi. Zrzuciłem swój plecak i rzuciłem się biegiem. Nachylenie zbocza i okrągły kształt kasku wykluczał, że zatrzyma się on sam z siebie na jakiejś nierówności. Zmierzał bezpośrednio na sam dół i utknął by pewnie dopiero na którymś drzewie gdzieś na dole. Im szybciej więc biegłem, tym większe miałem szanse na złapanie go nim opuszczą mnie siły. Przebiegłem tak jakieś 150 – 200 metrów nim udało mi się złapać uciekający kask. Zziajany wróciłem do pozostałych. Dostałem kawałek czekolady na uzupełnienie poziomu kalorii i ruszyliśmy dalej.
Zaraz potem nachylenie zbocza wzrosło i szło się już trudniej. Wkrótce odczuliśmy kolejną zmianę. Wiatr zaczął wiać o wiele mocniej. Przed nami majaczyła w górze grań, na której wcześniej zniknęli Hasan i Olav. Ale im bardziej się do niej zbliżaliśmy tym silniej wiało. Niebo zachmurzyło się i jak się zdawało, to było to załamanie pogody, które miało przyjść w okolicach południa. Sam szczyt już był skryty wśród chmur. Jeden z kolegów zauważył niedaleko skos kamieni, służący jako pomniejszy szczyt i to tam postanowiliśmy zakończyć naszą przygodę z Heimdalshøe. Dotarliśmy na miejsce, ale wiało już tam tak bardzo, że od razu trzeba było zawracać. Ekipa zeszła kawałek, by w nieco słabszym wietrze przygotować narty do zjazdu, mogłem więc wysforować się na przód stawki.
W tym momencie ujrzeliśmy, grupę około 20-tu narciarzy zjeżdżających po stoku w naszą stronę. Pojawili się nagle, zupełnie nie wiadomo skąd. Musieli zapewne wyruszyć na szczyt dużo wcześniej niż my. I była to zapewne jakaś szkółka narciarska, bo dostrzegłem wśród nich jednego ubranego w kurtkę instruktora. Minęli nas i popędzili w dół, zatrzymując się w miejscu, gdzie zbocze było mniej strome, a potem zjechali dalej i tyle ich zobaczyliśmy.
W międzyczasie trójka, z którą byłem ogarnęła swoje narty i także zaczęła zjeżdżać. Dostrzegłem też Hasana i Olafa, pierwszy na desce, drugi na nartach jak zjeżdżają nieco dalej na prawo ode mnie. Dotarłem do miejsca, gdzie stok stawał się łagodniejszy i postanowiłem sprawdzić, czy zjazd na jabłuszku się sprawdzi. Nie sprawdził się. Okazało się, że śnieg jest zbyt mokry i miękki, przez co tyłek zapadał mi się w zaspy zamiast po nim ślizgać. Poza tym podczas tych manewrów, z plecaka wyleciał mi bidon z wodą i zaczął ślizgać się w dół zbocza, tak jak wcześniej kask kolegi. Miałem już wprawę w gonieniu niesfornych przedmiotów, wiec tym razem złapałem go szybciej. Porzuciłem więc szalony plan jazdy na jabłuszku i poczłapałem w dół pieszo, obuty w swoje rakiety śnieżne.
Nasze obawy związane z pogorszeniem się pogody nie sprawdziły się. W drodze powrotnej ponownie wyjrzało słońce, a wiatr kozaczył widocznie tylko w wyższych partiach gór.
Grupa zatrzymała się nieco niżej, żeby poczekać na mnie i upewnić się, że ze mną wszystko w porządku. Miło z ich strony. Zapewniłem ich, że jest ok i zasugerowałem, że mogą śmiało zjeżdżać na dół i spotkamy się na parkingu, ale nie posłuchali. Zatrzymywali się co jakiś czas i czekali aż do nich dołączę, po czym ruszali dalej. Chyba mój heroiczny czyn z uratowaniem kasku kolegi zaprocentował. Dopiero gdy dotarliśmy do granicy drzew wystrzelili do przodu i więcej się nie zatrzymywali. Ja za to miałem wówczas największe problemy, żeby ich dogonić. Zapadałem się w śniegu znacznie częściej, co zupełnie wypruło mnie z sił. Odezwało się również kolano, choć nie tak mocno jak się tego spodziewałem.
Gdy dotarłem na parking, grupa pakowała właśnie swoje narty i wcinała ostatnie kanapki. Znów dostałem czekoladę na poprawę humoru (i zregenerowanie sił) i mogliśmy wracać na hyttę. Na dziś był to już koniec śnieżnych szaleństw.
You remember Hasan, right? A colleague from work and a huge fan of snowboarding. So, about a month before Easter, he started organizing a ski trip for those who interested. A few people joined, so I decided that maybe I would go too. Did I mention I don’t ski? Well, there was a chance to finally take some lessons. We were going to Beitostølen, a ski resort in Valdres, at the foot of the Jotunheimen Mountains, so finding an instructor and renting equipment shouldn’t be any problem. And a good thing is that I have my own snowshoes. They’ve worked quite well lately, haven’t they?
Ultimately, seven people signed up for the trip. Hasan found a suitable-sized cabin to rent for the entire weekend and we were ready to go. The departure took place on Thursday after work (actually still during work, at 2 p.m.). We were traveling in three cars, and that was the first time I had the opportunity to look how the Tesla looks like from inside, crammed into the backseat behind the owner of the car and Hasan, the tour leader. After about five hours of driving (and a stop to charge the car / buy groceries), we arrived to our destination point. While it was already spring in the Oslo area and there was no piece of ground covered with snow, in Beitostølen it was quite the opposite. Fortunately, our hytta had a snow-cleared driveway and we managed to park in front of the building.
Hytta turned out to be spacious, well-equipped and I would gladly live there permanently. However, we will not write here about the values of architecture and interior design. The next morning, we were supposed to go skiing. I abandoned my previous plans with ski lessons. I finally wanted to go uphill with the rest of the group, and not slide on a small hill somewhere at the ski resort. I had my snowshoes, and Hasan advised me to take an ordinary plastic snowslider with me on the descent, so that the others wouldn’t have to wait too long for me. The idea was a bit crazy and didn’t really convince me, but I also had a ski helmet for safety and a borrowed pickaxe to brake in case of emergency. In the evening before the expedition, we had a small talk (actually a mini course) on the use of avalanche protection equipment. Hasan and a few others had quite extensive knowledge in this matter. I was given a search probe, a folding shovel and, above all, a special avalanche detector. I was explained how it works and told to pack it in my backpack for the expedition.
The weather was another matter. This cannot be predicted when planning such a trip, especially a month in advance. So, we faced quite strong wind and the risk of a weather breakdown around noon. We decided that if anything happened, we would just turn back. In really bad weather, the road to the mountains will be closed by road services anyway, so this was supposed to be the first signal as to whether the conditions were suitable for the trip.
In the morning, we had a breakfast together and preparation of equipment. I actually didn’t have much to prepare. I packed what I was supposed to pack into my backpack and just watched the group tidy up their skis and the rest of the equipment. One of my friends was supposed to stay at the cabin due to work (she brought her laptop and… her dog). Finally we were ready and headed towards the Jotunheimen Mountains. We set course for a rather flat and not very high peak, Heimdalshøe. The weather still seemed uncertain and there was no point in pushing for something more ambitious. The road to the mountains was open, but on the route we passed a pair of large snow plows at work. There were high snowdrifts on both sides of the road. We soon saw the snow-covered peaks of Jotunheimen. The familiar Knutshøe and the Besseggen ridge beyond. Our destination was next door, on the opposite side of the road. We pulled up to a parking lot at some campsite that was closed at this time of year and unpacked from the cars. I could have attached my snowshoes right at the parking lot, there was so much snow. The rest of the team also put on skis. We also checked if the avalanche detectors were working correctly and then set off.
Behind the campsite the route entered the forest. Mainly short birches grew there. Time to time I found myself sinking into the snow, despite my snowshoes. The group waited patiently for me when I stayed too far behind, but as soon as we left the trees behind, Hasan and another team member, Olav, decided to split off and get to the top faster. The rest, including me, were to go at their own pace and turn back if the weather forecast deteriorated. A moment later, the two daredevils were just two fading dots on the snowy landscape in front of us.
The approach was not demanding. The slope of the mountain was gentle and rather constant. The snow was a bit more compact, so I rarely sank into it. I stopped mainly to take a few photos rather than to catch my breath. Behind us there was a wonderful view of the aforementioned Besseggen, Knutshøe and another mountain, the Tjønholstiden massif with several smaller peaks. The sun also showed up and the wind seemed to contradict the weather forecast.
At one point we stopped for a short rest and to eat sandwiches. One of my friends, rummaging in his backpack, accidentally released his ski helmet, which started rolling down the slope. The entire group froze, looking towards the retreating object. No one reacted (apart from dropped jaws and surprised faces). So, I decided that I had to run and save my friend’s equipment. I dropped my backpack and ran. The inclination of the slope and the round shape of the helmet made it impossible for it to stop on its own on any unevenness. It was heading directly to the bottom and would probably get stuck in a tree somewhere below. The faster I ran, the bigger my chances of catching it before my strength gave out. I ran about 150-200 meters before I managed to catch the escaping helmet. Out of breath, I returned to the others. I got a piece of chocolate to replenish my caloric intake and we moved on.
Immediately afterwards, the inclination of the slope increased and the going up became more difficult. Soon we felt another change. The wind started blowing much stronger. Up ahead of us loomed the ridge where Hasan and Olav had disappeared earlier. But the closer we got to it, the stronger the wind was. The sky became cloudy and it seemed that it was a break in the weather that was supposed to come around noon. The peak itself was already hidden among the clouds. One of our friends noticed a stack of stones nearby, serving as a minor peak, and that’s where we decided to end our Heimdalshøe adventure. When we got there, but it was already so windy that we had to turn back immediately. The team went down a bit to prepare the skis for the descent in the slightly weaker wind, so I was able to get to the front of the pack.
At that moment, we saw a group of about 20 skiers sliding down the slope towards us. They appeared suddenly, completely out of nowhere. They probably had to set off for the summit much earlier than us. And it was probably some kind of ski school, because I noticed one man wearing an instructor jacket among them. They passed us and rushed down, stopping at a place where the slope was less steep, and then they went further down and that’s all we saw of them.
In the meantime, the three I was with took care of their skis and also started to go down. I also noticed Hasan and Olav, the first on a board, the second on skis, descending a little further to the right of me. I reached a place where the slope became gentler and I decided to check whether the descent on the slider would work. It didn’t work. It turned out that the snow was too wet and soft, so my butt sank into the snowdrifts instead of sliding on it. Moreover, during the maneuvers, my water bottle fell out of my backpack and started sliding down the slope, just like my friend’s helmet before. I was already practiced in chasing unruly objects, so I caught it faster this time. So, I abandoned my crazy plan to ride the snowslider and trudged down the mountain on foot, shod in my snowshoes.
Our fears related to the deterioration of the weather did not come true. On the way back, the sun came out again and the wind was evident only in the higher parts of the mountains.
The group stopped a little lower down to wait for me and make sure I was okay. Nice of them. I assured them it I was ok and suggested they could go ahead downhill and I would meet them on the parking lot, but they didn’t listen. They stopped time to time and waited for me to join them, then moved on. I guess my heroic act of saving my friend’s helmet paid off. Only when we reached the tree line they ran forward and didn’t stop again. On this stage I sank into the snow much more often, which completely drained me of my strength. My knee also kicked in, although not as much as I expected.
When I arrived on the parking lot, the group was packing their skis and eating the last of their sandwiches. I got chocolate again to improve my mood (and regain my strength) and we could go back to the cabin. And that’s way we ended up our ski adventure that day.
Jeden komentarz
Lidia Ogrodowczyk
Widoki przepiękne.