górskie wyprawy

Døldaren

 

Kolejna górska wycieczka odbyła się zaledwie tydzień po Trolltundze. Organizm zdążył się zregenerować, no może z wyjątkiem lewego kolana, które lekko dawało o sobie znać po treningu biegowym w środku tygodnia. Nie zraziło mnie to jednak do wspinaczki. Monitorowałem prognozy pogody i gdy ujrzałem, że nie przewidują na sobotę żadnych opadów, postanowiłem, że idę. Tym razem zdecydowałem się wejść ponownie na Vardafjell i Akslę, tyle że od drugiej strony. Podejście zaczyna się w Blikra. Nie jest to miejscowość, mianem wioski też raczej bym tego miejsca nie nazwał, ot kilka, może kilkanaście domków, i parę farm, malowniczo położonych nad jeziorem (a dokładniej mówiąc między jeziorem a ścianami gór).

Pamiętając o tym, że we wrześniu słonce wstaje później niż w lipcu, nie musiałem zrywać się z łózka w środku nocy. Jednak wychodząc z domu było jeszcze ciemno i prowizorycznie spakowałem do plecaka sprawdzoną już podczas wyprawy na Hovdę czołówkę. Na niewielki parking tuż przy dużej stodole jednej z farm dotarłem w jakieś 10 minut. Zarzuciłem plecak, chwyciłem statyw (wciąż nie opracowałem patentu na jego mocowanie do plecaka), uruchomiłem endomondo w komórce i ruszyłem na szlak. Przeszedłem obok czyjegoś domu po szerokiej, wysypanej kamieniami drodze wznoszącej się łagodnie w kierunku gór. Było ciemno, nie na tyle jednak, żeby nie móc dostrzec drogi przed sobą, więc nie było potrzeby włączania światła.

Po kilku minutach droga zagłębiała się w niewielki zagajnik. Drzewa po obu stronach drogi potęgowały mrok wokół, zmuszając mnie do zapalenia latarki. Po około dwustu metrach znów wyszedłem na otwartą przestrzeń i mogłem zgasić światło.

Droga pod górę ciągnęła się zakosami i wkrótce ponownie skryła się wśród drzew. Tym razem był to prawdziwy las. Wędrowało się spokojnie ale w pewnym momencie nagły powiew wiatru szarpnął mocno gałęziami nade mną, by po chwili przestać. To dziwne zjawisko powtórzyło się kilka minut później, gdy znalazłem się na kolejnym trawersie i zapewne w tym samym miejscu lecz wyżej. Dziwne, pomyślałem sobie. Gdybym był przesądny, pewnie bym się wystraszył i uznałbym coś takiego jak jakiś zły omen czy coś. A może rzeczywiście tak było, tylko moja ignorancja postanowiła to zignorować?

Szedłem dalej. Zauważyłem, że im wyżej tym trawersy są coraz krótsze. Na jednym z nich drzewa przerzedziły się nieco ukazując ciekawą i niewysoką górkę kilkanaście metrów dalej. Nieco dalej drzewa znikły całkowicie. Roślinność na tej wysokości reprezentowały teraz karłowate krzaki, wrzosy i trawa. Gdy tylko drzewa przestały mnie chronić przed wiatrem zrobiło sie chłodniej. Szare niebo podpowiadało, że do wschodu słońca mam jeszcze trochę czasu, więc powinienem zdążyć wspiąć się na pierwszy szczyt.

Wreszcie dotarłem do miejsca, gdzie droga się kończy. Znalazłem się na niewielkiej przełęczy, przeciętej w poprzek przepływającym strumieniem. Tam, gdzie kończyła się droga wbito w ziemię tabliczki z drogowskazami kierującymi na poszczególne szczyty. Aksla powadziła na lewo, Hovda na prawo. Było jeszcze parę innych, których kierunki pokrywały się ze wspomnianymi dwoma i jedynie dwie ścieżki> na lewo i na prawo. Mnie interesowało dotarcie na Akslę. Narzuciłem na siebie bluzę z plecaka a wobec mroźnego wiatru musiałem również wyciągnąć czapkę. Po przejściu stu, może dwustu metrów zauważyłem kolejny znak. Nowa ścieżka odchodziła od mojej, prowadzącej na Vardafjell i Akslę w prawo a drewniana tabliczka informowała, że w tam znajduje się Døldaren. W zasięgu wzroku widniała niewysoka góra, którą mogłem zdobyć w kilka, kilkanaście minut a potem powrócić na swój szlak. Postanowiłem spróbować.

Już wkrótce przekonałem się, że górka o której myślałem nie jest tą, gdzie prowadzi drogowskaz. Ścieżka wśród traw i wbite w ziemię sporadycznie patyczki z czerwonymi końcami prowadziły mnie dalej. I jak się później okazało znacznie dalej. Uparcie trzymałem się jednak tego kierunku, mimo że nie tam początkowo zamierzałem iść. Jednak na obu wspomnianych szczytach już byłem, a teraz odkrywałem nowe, nie znane mi tereny. Nie mogłem więc się oprzeć ciekawości, dokąd ta ścieżka mnie doprowadzi. Poza tym zawsze mogłem w drodze powrotnej zajść jeszcze na Vardafjell i Akslę.

Krajobraz, który mijałem skojarzył mi się z widokami szkockich gór, jakie można pooglądać na zdjęciach w internecie. Trawa, wrzosy i wzgórza wokół. Pewnie gdybym zrobił jakieś udane zdjęcie, umiescił je w necie i podpisał, że to ze szkockiego Highlands, nikt by się nie połapał.

Mimo, że przez cały poprzedni tydzień nie padało, grunt był podmokły i momentami musiałem zbaczać ze ścieżki, aby przejść po bardziej suchym podłożu. W większości wypadków wiązało się to z przedzieraniem się przez jakieś krzaki, więc wkrótce dałem za wygraną i brnąłem po ścieżce czy było sucho czy też nie. Trasa przecinała malowniczą dolinkę, wspinała się na jakieś wzniesienie by opaść w kolejna dolinkę, przecinała rzeczkę, omijała parę wzgórz i jeziorek. Szedłem i szedłem i wciąż nie widziałem szczytu, na który mnie prowadziła. W pewnej chwili dostrzegłem w oddali samotną, przytuloną do zbocza chatkę. Niecodzienny widok na takim odludziu ale powinienem już się do takich przyzwyczaić. Okazało się, że ścieżka prowadzi tuż obok owej chatki więc mogłem się jej przyjrzeć z bliska. Daleko jej było do hytty postawionej na Sletthaug. Prowizoryczne drzwi zamykane na skobel, dach z blachy falistej i walające się przy ścianach deski raczej nie zachęcały do wypoczynku. Ciekawość popchnęła mnie do otwarcia drzwi i zajrzenia do środka. Moim oczom ukazał się nędzny korytarzyk, zawalony jakimiś gratami, dwoje drzwi prowadzące na pokoje i klapki ułożone przed jednymi z nich. To mi wystarczyło w zupełności i szybko zamknąłem drzwi z powrotem.

IMG_7073 a
jedno z jeziorek przy drodze
IMG_7064 a
Prawie jak sceneria filmu grozy

Przede mną wznosił się jakiś duży masyw górski, większy od wzgórz, które mijałem do pej pory i miałem nadzieję, że szczyt jest już blisko. Tym bardziej, że niebo ponad tym masywem zwiastowało już nadchodzący wschód słońca, a tego nie chciałem przegapić. Rzeczywiście, do szczytu pozostało już niewiele. Musiałem wspiąć się jeszcze trochę. Na ostatnim odcinku z trudem dostrzegłem wskazujące drogę patyczki, które bądź zostały wyrwane z ziemi, bądź też wbite tak głęboko, że nie sposób ich było dostrzec do momentu, aż znalazłem się tuż przy nich. Gdy wreszcie dotarłem na w miarę płaski teren, zauważyłem w oddali kopiec z kamieni oznaczający szczyt oraz Wstające zza horyzontu słońce. Niebo nie było czyste ale chmury odbijające lub przepuszczające pierwsze promienie światła tworzyły fantastyczny obraz. Szybko dobiegłem do kopca. Na jego szczycie umieszczono tabliczkę z nazwą szczytu: Døldaren. Szybko wyciągnąłem aparat, rozstawiłem statyw i zabrałem się do robienia zdjęć. Silny wiatr nie ułatwiał sprawy. Musiałem przytrzymywać statyw, żeby nie poleciał. Widoki były przepiękne. Widziałem okoliczne góry: Hovdę, Håfjel, Akslę, fjord Sandeidfjord, a nawet w prześwicie między górami jakąś miejscowość. Biorąc po uwagę kierunek mogło to być nawet Stord, choć początkowo stawiałem na Ølensvåg.

IMG_7092 a
Døldaren
IMG_7094 a
Døldaren i wschodzące słońce
IMG_7098 a
przepiękny widok
IMG_7115 a
Sandeidfjord. Krajobraz jak z bajki.

Mroźny i silny wiatr zmusił mnie do pośpiechu. Miałem co prawda ciepłą czapkę i bluzę ale brak rękawiczek sprawił, że kostniały mi palce. Pozostało więc tylko wpisać się do książeczki i zbierać się do powrotu. Palce drętwiały z zimna, gdy otwierałem metalową skrzynkę i wyciągałem foliowy worek z notesem w środku. Przewertowałem go szybko aby znaleźć wolne miejsce do wpisu i zdębiałem. Oczom moim ukazała się bowiem wlepka z rodzinnego kraju a poniżej swojsko brzmiące imię: Radek. Hmm, a więc i na tym norweskim odludziu można spotkać rodaków. Swoją drogą trochę wiocha z tą wlepką, no ale nie każdy jest mistrzem savoir-vivre. Wpisałem się szybko, schowałem notes i pozbierałem swoje graty (plecak, aparat i statyw). Czas było ruszać z powrotem.

IMG_7119
Moim subiektywnym zdaniem pan Radek mógł sobie darować te wyklejanki

Miałem wrażenie, że wiatr się wzmagał. Zanotowałem w myślach, by na następną wycieczkę spakować rękawiczki. Szedłem tą samą drogą i mijałem dokładnie te same miejsca: pagórki, dolinki, podmokłe tereny i rzeczkę, przez którą trzeba było przejść (na szczęście duże, stabilne kamienie wystające z nurtu ułatwiały przeprawę). I wreszcie dotarłem do miejsca, z którego mogłem iść na Vardafjell. Mogłem… ale nie poszedłem. Wiatr był znacznie silniejszy niż wcześniej, a szczyt nie wydawał się już tak blisko. Nie było sensu ryzykować. Poza tym zdawałem sobie sprawę, że spędziłem zbyt wiele czasu na Døldaren i kolejna godzina spędzona na dojście do Vardafjell / Akslę oraz powrót mogłaby nadwyrężyć cierpliwość czekających na mnie w domu członków rodziny. Zarządziłem więc odwrót. I tak byłem zadowolony z wyprawy. Poszedłem w nowe miejsce, porobiłem trochę świetnych zdjęć, widoki były fantastyczne więc czego chcieć więcej.

IMG_7121 a
Taki obraz zastałem na szczycie
IMG_7120 a
Mój Canon EOS 550D miał tu sporo pracy
IMG_7102 a
Hovda w świetle wschodzącego słońca
IMG_7149 a
A to już krajobraz z drogi powrotnej
IMG_7137 a
Przykład napotkanej w trasie flory

Byłem już prawie przy drogowskazie przy którym mógłbym rozpocząć schodzenie na Blikrę ale przed sobą zauważyłem coś dziwnego. Na jakimś wzniesieniu niedaleko, w kierunku Hovdy zauważyłem kopczyk kamieni i jakiś maszt. Zaciekawiło mnie to. Czyżby jakiś kolejny szczyt? Tak blisko? Wydawało się, że można dotrzeć tam w zaledwie parę minut. Nie zastanawiałem się więc dłużej, tylko poszedłem sprawdzić.

Rzeczywiście po chwili stałem na kolejnym szczycie. Nazywał się Brennesteg, a w jego pobliżu stały dwa maszty od instalacji meteo. Wiatr urywał głowę. Trzeba było się pośpieszyć z podziwianiem widoków i robieniem zdjęć. Ci, którzy zdobywają szczyty ośmiotysięczników, pozostają na samej górze tylko chwile, ze względu na ograniczoną ilość tlenu w atmosferze. Ja byłem na wysokości powyżej 500 metrów i musiałem się ewakuować ze względu na wiatr. Ciekawa analogia.

IMG_7154 a
Stacja meteo na Brennesteg
IMG_7166 a
To samo miejsce z widokiem na Vardafjell

Wróciłem do drogowskazu a potem na drogę i rozpocząłem schodzenie. Początkowo wszystko było w porządku ale już wkrótce odezwało się moje lewe kolano. Trasa nie była tak ekstremalnie zabójcza dla stawów jak ta na Trolltundze i zejście nie było jakoś szczególnie wymagające, ale lekki ból towarzyszył mi już do końca. Z ulgą więc powitałem stojący na parkingu samochód i mogłem udać się do domu.

IMG_7176 a
W drodze na dół towarzyszył mi taki widoczek

A oto widok i profil trasy.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *