Rollag
Zimą zazwyczaj nie ma zbyt wiele okazji do powłóczenia się po górach. Wiadomo, wędrówka w głębokim śniegu nie należy do łatwych, chyba, że można skorzystać z rakiet śnieżnych. Ja niestety nie miałem jeszcze możliwości przetestowania tego wynalazku, choć kto wie co przyniesie przyszłość. Tęsknota do górskich ścieżek pojawia się jednak niezależnie od pory roku a biorąc pod uwagę jaką zimę mamy obecnie (tak, tak, w Norwegii na nizinach również brak śniegu), postanowiłem wybrać się w jakieś niewysokie górki. Przeszukując mapę w poszukiwaniu mało wymagających tras, natknąłem się na okolice małej osady Rollag, znajdującej się około 50 kilometrów na północ od miasta Kongsberg. Wujek Google wyliczył, że podróż na miejsce zajmie mi nieco ponad 2,5 godziny. Pogoda na weekend na początku lutego również zapowiadała się korzystnie. Ale zerkając na obrazy z kamer internetowych w okolicy wiedziałem, że warunki na miejscu diametralnie różnią się od tych w okolicy Oslo. Było biało. Bardzo biało.
Uznałem, że i tak pojadę, bo co będę siedział całą sobotę w domu. A tak chociaż zobaczę kawałek świata. Dodatkową atrakcją był jeden z kościołów klepkowych, który mogłem obejrzeć właśnie w Rollag. W internecie nie ma o nim zbyt wiele informacji. Powstał prawdopodobnie w drugiej połowie XII wieku, początkowo z prostą nawą w kształcie prostokąta. Jakieś pięć stuleci później rozbudowano go z inicjatywy lokalnego księdza do kształtu, jaki ma obecnie. W latach 30-tych XX wieku dokonano odnowienia kościoła, odsłaniając między innymi dekoracje na ścianach ukryte pod warstwą niebieskiej farby. Obecnie za niewielką opłatą, kościółek można obejrzeć od środka, jednak jest to opcja dostępna wyłącznie latem.
Górka, na którą się wybierałem nosiła nazwę Langsetervarden, miała 859 m wysokości i znajdowała się parę kilometrów od Rollag. Boczna droga z osady biegła początkowo zakosami pod górę. Wokół było pełno śniegu a droga, która wiodła mnie na parking, gdzie miałem rozpocząć wędrówkę, mimo że odśnieżona, pokryta była ubitym śniegiem. Dojechałem jakoś na miejsce i zaparkowałem obok innego auta, które musiało przybyć tu przede mną. Okazało się, że okolica poprzecinana jest trasami narciarskimi i zimą okoliczni mieszkańcy śmigają tu na biegówkach. Zapewne gdyby nie to, nikt by nie odśnieżał drogi, którą przyjechałem.
Rozpocząłem wędrówkę. Początkowo wiodła ona wzdłuż szerokiej drogi, odśnieżonej zapewne dzień lub dwa wcześniej, dzięki czemu śnieg nie był zbyt głęboki. Przede mną widniały w białym puchu ślady nart prowadzące od czerwonego Suzuki na parkingu. Potem narciarz (bądź narciarze) odbił w kierunku innej góry, którą brałem pod uwagę planując tę wyprawę, na szczyt Geiteskallen. Ja poszedłem dalej prosto, delektując się samotnością, ciszą i prawdziwą zimą. Po przejściu 2, może 2,5 kilometrów natrafiłem na kolejne rozwidlenie szlaków. Moja trasa wiodła dalej prosto, jednak pług, odśnieżający drogę nie miał zamiaru nią się zająć i jego ślady skręcały ku północy.
Marsz stał się trochę trudniejszy. Nogi zapadały się w śniegu aż do połowy łydki. Na szczęście słońce raźno świeciło, dodając mi otuchy i zachęcając do dalszej wędrówki. Nie trwała ona jednak długo. Wkrótce droga, niewidoczna całkiem pod śniegiem i tak się kończyła a dalej wiodła ścieżka przez las. Nie było sensu iść dalej. Skoro miałem problem z ustaleniem gdzie znajduje się szeroki trakt, szybko zgubiłbym się w lesie nie mogąc odnaleźć wąskiej ścieżki między drzewami. A nawet jeśli, bo miałem w końcu telefon i gps i apkę ut.no, która pokazywała mi drogę, to taka wędrówka, w śniegu dużo głębszym niż na drodze przestałaby być przyjemnością. W dodatku jeden nieostrożny krok i zejście ze ścieżki mogło skończyć się wpadnięciem w jakąś dziurę lub przepływający pod śniegiem potok. Postanowiłem zawrócić.
W drodze powrotnej wciąż cieszyłem się słońcem, bajecznymi widokami zimy i rześkim powietrzem. Napotkałem paru narciarzy korzystających z uroków pogody a tuż przy samym parkingu minął mnie skuter śnieżny, który wygładzał całą trasę.
Cała moja wędrówka trwała około dwóch godzin. To mniej niż zajęła mi jazda do Rollag, co może być nieco dołujące, ale mając w perspektywie spędzenie dnia w domu, ewentualnie jakiś krótki spacer po płaskiej jak stół okolicy, to raczej nie miałem co marudzić. W końcu zobaczyłem jak może wyglądać prawdziwa zima.
In winter, there are usually not many opportunities to wander around the mountains. It is known that hiking in deep snow is not easy, unless you can use snowshoeing. Unfortunately, I haven’t had the opportunity to test this invention yet, but who knows what the future brings. Longing for mountain paths appears, however, regardless of the season of the year, and taking into account that the winter we have now (yes, yes, there is no snow in the lowlands in Norway), I decided to go to some low hills. Searching the map for undemanding routes, I found the small settlement of Rollag, located about 50 kilometers north of Kongsberg. Uncle Google told me that the trip to this place would take me over 2.5 hours. The weather for the weekend in early February promised to be calm and sunny. But looking at images from webcams in the area I knew that the conditions on site are radically different from those in the Oslo area. It was white. Very white.
I decided that I would go anyway, because the other option was stay all Saturday at home. At least I’ll see a piece of the world. An additional attraction was one of the stave churches that I could see in Rollag. There isn’t much information about it on the internet. It was probably built in the second half of the 12th century, initially with a simple rectangular nave. About five centuries later, it was expanded by the initiative of a local priest to its present shape. In the 1930s, the church was renovated, revealing, among other things, the decorations on the walls hidden under a layer of blue paint. Today, for a small fee, the church is open for visitors, however, this option is available only during the summer.
The hill I was going to climb was called Langsetervarden. It has 859 m high and it lays a few kilometers from Rollag. The side road from the settlement ran uphill with typically for Norway serpents. It was full of snow around and the road that led me to the parking lot, where I was about to start wandering, was covered with packed snow. I managed to arrive to parking place and left my vehicle to another car that must have come here before me. It turned out that the area is covered by net of ski routes and in winter the locals are skiing here.
I started hiking. Initially, it led along a wide road, probably cleared of snow a day or two earlier, so the snow was not too deep. In front of me there were ski tracks in white fluff leading from the red Suzuki at the parking lot. Then the skier (or skiers) turned towards another mountain, which I considered when planning this trip, to the Geiteskallen peak. I went straight on, enjoying the loneliness, calm and real winter. After passing 2, maybe 2.5 kilometers, I came across another trail crossing. My route went straight ahead, but the plow, clearing the road, did not intend to take it and its tracks turned north.
The march became a little more difficult. Legs sank in the snow up to the middle of the calf. Fortunately, the sun was shining brilliantly, encouraging me to continue the journey. However, it did not last long. Soon, the road, invisible under the snow, ended up and then the path through the forest continued. There was no point in going any further. Since I had a problem finding out where the wide road is, I would quickly get lost in the forest, unable to find a narrow path between the trees. And even if, because I had a phone and a GPS and the ut.no app that showed me the way, such a journey, in the snow much deeper than on the road, would not be a pleasure anymore. In addition, one careless step and leaving the path could end up falling into a hole or a stream flowing under the snow. I decided to turn back.
On the way back I still enjoyed the sun, fabulous winter views and fresh air. I encountered couple of skiers enjoying the weather and right next to the parking lot a snowmobile passed me, which smoothed the entire route.
My whole journey took about two hours. It was less than it took me to ride to Rollag, which can be a bit depressing, but with the alternative of spending a day at home, possibly a short walk in a flat as table area, I had nothing to complain about. Finally, I saw what real winter might look like.