Ulserhaug 631m n.p.m.
Ulserhaug to kolejna górka, na którą nie planowałem wejścia. Tym razem o jej zdobyciu nie zadecydowały osoby trzecie a zwykły przypadek (lub też tzw. czynnik ludzki czyli zwyczajna pomyłka). Ale zacznijmy od początku.
Upały i słoneczna pogoda w Norwegii dobiegły końca. Od co najmniej tygodnia nasze regiony nawiedzały deszcze. Można by powiedzieć, że pogoda wróciła do normy. To jednak mnie nie zniechęcało do kolejnych wycieczek, a biorąc pod uwagę fakt, że w zeszłym tygodniu nigdzie nie poszedłem, jeszcze bardziej determinowało mnie aby gdzieś się wybrać. Miałem w końcu zaimpregnowane buty, dobrą kurtkę przeciwdeszczową i spodnie z membraną, więc czego miałbym się obawiać. W najbliższej okolicy pozostawał jeszcze jeden szczyt, który chciałem zdobyć i był to Husafjell. Znajduje się on zaraz za szczytem Krakkanuten i aby się na niego dostać trzeba skorzystać z jednej z dwóch opcji. Tak przynajmniej udało mi się wyczytać z mapy. Jedna trasa zaczyna się przy bedehusie tuz przy drodze E134. Druga, w tym samym miejscu, gdzie znajdują się trasy na Thorsgruvę, czy choćby Ørnaberget. Obie trasy jak sądzę powinny łączyć się ze sobą w pewnym momencie. Ja w każdym bądź razie zdecydowałem się pójść tą drugą opcją.
W sobotni poranek pogoda zaskoczyła mnie brakiem deszczu, jednak mimo wszystko spakowałem kurtkę, ubrałem spodnie trekkingowe i zgarnąłem stuptupy, zdając sobie sprawę, że po tygodniu ulewnych deszczów wystarczy chwila marszu po mokrej trawie a w butach będę miał bajoro. Tym razem nie liczyłem na kolejny wschód słońca na szczycie góry, więc nie musiałem się śpieszyć. Na parkingu na początku trasy zjawiłem się może za piętnaście szósta. Niebo było częściowo zachmurzone a słońce dawno już wstało.
Pierwsze dwieście metrów to płaska szeroka droga wzdłuż strumienia. Tego dnia, po wieczornej ulewie woda była wzburzona i gnała wściekle przed siebie. Na tym odcinku znajdują się dwie bramy i drabinki, ułatwiające przedostanie się na drugą stronę. Za drugą bramą już czekało na mnie stado krów, obserwujących mnie w miarę jak się zbliżałem. Poziom adrenaliny podskoczył gdy okazało się, że nie zeszły z drogi, tylko ciekawie spoglądały w moją stronę, kiedy przechodziłem między nimi. Stały tak blisko, że wyciągając rękę mógłbym poklepać je po pyskach. Uwagę miałem podzieloną pomiędzy zwierzęta a stan drogi pod stopami. Musiałem bowiem uważać, aby nie wleźć w pozostawioną przez urocze krówki jedną z licznych pułapek.
Udało się jakoś wyminąć stado i jednocześnie nie zapaskudzić sobie butów. Po chwili otoczył mnie las a droga zaczęła piąć się w górę. Tu również czekały na mnie krowy, lecz tym razem leżały bądź stały pomiędzy drzewami z jednej i drugiej strony drogi. Minąłem je, szybko pokonując kolejne metry trasy. Idąc pod górę i pokonując zakręty drogi, poczułem jak robi mi się gorąco. Przystanąłem więc i ściągnąłem bluzę. W samej koszulce komfort marszu był dużo lepszy, jednak membranowe spodnie działały na dolne partie ciała jak mikrofalówka. Założone stuptupy również nie poprawiały oddychalności skóry, więc szło się dość ciężko. Biorąc dodatkowo pod uwagę przesłaniające jakiekolwiek widoki drzewa, ten etap marszu był dość męczący. W miejscu, gdzie skręcało się na Ørnaberget napotkałem kolejne stado krów wylegujące się na drodze. Ponownie musiałem je jakoś wyminąć i tak jak poprzednio nie okazały się zbyt płochliwe. Agresywne na szczęście też nie i chwilę później szedłem dalej.
Wkrótce dotarłem do kolejnej bramy i po drabince przedostałem się na drugą stronę. Tutaj las się kończył. Dalej rosły jeszcze pojedyncze drzewa ale miałem już widok na dolinę Eikedalen i odległe grzbiety gór. Kolejny etap to podążanie tą drogą (dość płaski odcinek) aż do małego domku nazwanego Velde Hytte. Tam droga się urywała a dalej prowadziły szlaki w trzech kierunkach.
I tutaj właśnie nastąpiło coś, dzięki czemu nie doszedłem na Husafjell a trafiłem w zupełnie inne miejsce. Okazało się, że przygotowując się do wyprawy, nie przygotowałem sobie mapki a i nie przywiązywałem też zbytniej uwagi do zapamiętania nazwy góry, na którą się wybierałem. Wybrałem więc jeden ze szlaków, który prowadził jak mniemałem w dobrym kierunku. Już po kilku lub kilkunastu minutach coś zaczęło mi świtać, że prawdopodobnie idę nie w tę stronę, ale uznałem, że skoro i tu prowadzi jakiś szlak i jakieś tabliczki informują o szczytach, gdzie ten szlak kieruje to co mi tam. Mogę iść i tędy.
Tak więc nie zawróciłem. Trasa wiodła tak jak się spodziewałem wśród wysokich mokrych od deszczów traw, przez podmokły teren, który kojarzyłem z zeszłorocznej wyprawy na Trodlafjell. Po kilkunastu minutach takiego marszu czułem wilgoć w butach a po kilkudziesięciu wodę przelewającą się przez palce stóp. Ścieżki praktycznie nie było widać wśród wysokich traw. Czerwone patyczki były jednak tak poustawiane, że właściwie przez cały czas dostrzegałem przynajmniej jeden kolejny, do którego powinienem się kierować.
Kika razy podczas tego marszu nachodziła mnie myśl aby zawrócić. Nie wiedziałem dokąd idę i ile jeszcze pozostało do tej góry, na którą kierował mnie szlak. Woda w butach, przedzieranie się przez zarośla i podmokłe tereny nie poprawiały nastroju. Powodów do zwątpienia można by jeszcze mnożyć. Uparcie jednak szedłem dalej. Kolejna z tabliczek poinformowała mnie o jeziorze, do którego prowadził szlak. Pomyślałem o chlupocie w moich butach i uznałem, że owo jezioro musiało zacząć się kilkadziesiąt minut temu.
Jakiś czas później dotarłem w końcu do owego jeziora. Według tabliczki nosiło nazwę Morgonsvatnet i było malowniczo położone a słońce, które wychodziło co jakiś czas zza chmur jeszcze dodawało mu uroku. Szlak wiódł wzdłuż brzegu i dostrzegłem kolejne patyczki wskazujące drogę daleko przede mną. Wychodziło na to, że muszę obejść Morgonsvatnet dookoła i po raz kolejny zapragnąłem odwrócić się i ruszyć do domu.
Upór i ciekawość zwyciężyły a ja szedłem dalej. Okazało się, że szlak się rozwidlał a trasa, którą widziałem wcześniej wiedzie aż do Vikebygd, miasteczka gdzie zakończyłem swoją wyprawę na Trodlafjell. Teraz podążyłem za kijkami wskazującymi inny kierunek i wkrótce jezioro pozostawiłem za plecami. Po jakimś czasie i kolejnych zwątpieniach w sensowność kontynuowania marszu wreszcie dostrzegłem szczyt. Mając go już w zasięgu wzroku, zrobiło się łatwiej. Przestałem też przejmować się wodą w butach, a wiec i tym gdzie stawiam kolejne kroki. Skoro i tak miałem już mokro w butach to jakie znaczenie ma tracenie czasu na szukanie nieco bardziej suchego podłoża?
W końcu udało mi się dotrzeć na szczyt. Już miałem ściągać plecak i wyciągać kanapki gdy zorientowałem się, że coś tu nie gra. Owszem był kopczyk z kamieni ale brakowało tabliczki z nazwą góry i skrzynki z książeczką do wpisania się. Obejrzałem się za siebie i dostrzegłem oddalony ode mnie może ze trzysta metrów właściwy szczyt. Jedyne co mogłem zrobić to klepnąć się w czoło i wznowić marsz. Teraz idąc głównie po skale, w dodatku suchej, pokonałem ten dystans całkiem szybko. Wpisałem się do książeczki i usiadłem pałaszując kanapki. W trakcie jedzenia poczułem jak robi się coraz zimniej i szybko wyciągnąłem z plecaka bluzę. Pooglądałem widoki, koncentrując się na zarysach gór, które mogłem rozpoznać, poklikałem troczę zdjęć i uznałem, że czas wracać.
Wracałem tą samą trasą zadowolony, że nie zawróciłem wcześniej. Dzięki temu mogłem pochwalić się zdobyciem kolejnego szczytu a w pamięci zachować piękne jak zwykle obrazy z wierzchołka góry. Pogoda mimo moich obaw również dopisała podczas tej wyprawy i ani razu nie musiałem korzystać z kurtki. Dotarłem do jeziora Morgonsvatnet, minąłem je i szedłem dalej. Znacznie później minąłem Veldehytte, pokonałem odcinek drogi na Eikesdalen i wszedłem w las. Schodziłem w dół gdy za którymś z zakrętów drogi wyłoniła się grupa krów. Po raz kolejny tego dnia musiałem je mijać, niemal ocierając się o nie. Jakiś czas później napotkałem jakiegoś staruszka wspinającego się z naprzeciwka. Niedługo potem wyszedłem z lasu na otwartą przestrzeń i dotarłem do samochodu.
Z ulgą wgramoliłem się do środka i wróciłem do domu. Trasa okazała się wymagająca. Na przebycie ponad dwunastu i pół kilometra potrzebowałem czterech godzin i szesnastu minut. W tym czasie wszedłem na łączną wysokość 692 metrów.
Deszcz litościwie lunął dopiero gdy udałem się pod prysznic.