Aksla
Zastanawiałem się niedawno kiedy znowu mógłbym się gdzieś wybrać i czy do tego czasu uda mi się uporać z rzeczami, które podczas ostatnich wędrówek dawały mi popalić. Okazja do wyjścia w góry znalazła się w ostatni weekend. Zapowiadała się całkiem fajna pogoda, więc obwieściłem małżonce że idę. A co do uporania się z tymi ważnymi rzeczami to lista prezentuje się następująco:
- Bolące kolano – nie do końca wyleczone ale nie dokucza już tak bardzo.
- Przeciekające buty – cóż, miałem plan zakupić lepsze ale jakoś nie wyszło.
- Znaleźć sposób na przymocowanie statywu do plecaka – póki co nie znalazłem idealnego rozwiązania.
Z uwagi na powyższe zdecydowałem, że wejdę tylko na Sletthaug (gdzie byłem już dwa razy w tym roku) i spokojnie wrócę, a przy okazji porobię jakieś fotki. Wycieczka nie za długa ale też miejscami wymagająca, idealna, żeby przetestować stan kolan i zaniedbanej od jakiegoś czasu kondycji.
W sobotę z rana spakowałem plecak, zgarnąłem aparat i wpakowałem się do auta. W ostatniej chwili wróciłem się po kurtkę, jakbym natrafił na niespodziewany deszcz. Zajechałem na parking w Aurdal i równo o 9.20 rozpocząłem wędrówkę. Było chłodno lecz nie zimno. Wystarczała mi więc czapka na głowie, polar i spodnie trekkingowe. Kurtkę wcisnąłem w plecak wiedząc, że po paru minutach rozgrzeję się marszem więc nie ma sensu jej zakładać.
Przez pierwsze metry choć pod górkę szło się całkiem dobrze. Potem następował długi, w miarę płaski i malowniczy odcinek. Zachwycałem się przyprószonymi bielą górami i pomyślałem, że w sumie czemu nie pokusić się na wejście na Akslę. W końcu ze Sletthaug nie będzie już tak daleko. Uznałem to za całkiem dobry pomysł, jednak ostateczną decyzję pozostawiłem sobie na potem.
Nad moją głową przeleciała czapla, co było ciekawym zjawiskiem biorąc pod uwagę, że do tej pory jedynymi ptakami spotykanymi przeze mnie w tej okolicy były wrony i mewy. Niedługo potem usłyszałem odległy, pochodzący z głębi lasu wystrzał. Aha, a więc dziś ktoś wyszedł na polowanie. Orientowałem się, że dla niektórych Norwegów strzelanie do zwierząt to prawie jak sport narodowy, więc nie było to dla mnie zaskoczeniem. Miałem tylko nadzieję, że nikt mnie przy okazji nie postrzeli. Trochę później, gdy przekroczyłem już mostek, dokąd czasem spacerujemy z dziećmi usłyszałem dwa kolejne strzały, nieco głośniejsze niż ten pierwszy lecz wciąż pochodzące gdzieś z gęstwiny lasu.
Zrobiło się jakby zimniej, co zmusiło mnie do założenia rękawiczek, które przyjemnie grzały łapki. Chwilę potem zaczęło padać. Lekka mżawka, jednak dobrym pomysłem było wydobycie kurtki. W tym samym czasie dotarłem do rozwidlenia drogi i skręciłem w prawo, udając się na Sletthaug. Tutaj trasa zaczynała być bardziej wymagająca. Nachylenie terenu było całkiem spore. Udało się je pokonać nie wypluwając z siebie płuc a więc nie było z moją kondycja aż tak źle jak wcześniej myślałem.
Gdy wreszcie dotarłem wyżej, droga ponownie wiodła bardziej poziomo a mniej pionowo a drzew wokół zrobiło się znacznie mniej, zauważyłem że i padać przestaje. Zwinąłem więc kurtkę i przyczepiłem do plecaka. Po paru minutach jednak musiałem ją ponownie zakładać. Tym razem na moją głowę padał śnieg. Na wysokości, gdzie akurat byłem śniegu było już całkiem sporo. W Aurdal ziemia była bądź czarna bądź tylko przysypana lekko białym puchem, niczym cukrem pudrem. Tutaj buty zagłębiały się w śniegu na jakieś 2 centymetry. Dostrzegłem na drodze ślady jakiegoś zwierzęcia, zapewne zająca i przez jakiś czas szedłem wzdłuż nich, jednak w pewnym miejscu trop schodził z drogi a ja szedłem dalej. Rozpocząłem kolejne strome podejście, minąłem rozłupaną na trzy części skałę, o której pisałem tutaj i niedługo potem byłem już na Sletthaug.
W trakcie drogi podczas sypiącego śniegu zastanawiałem się czy nie zrezygnować jednak z Aksli i byłem już gotowy wracać z powrotem gdy ponownie dała o sobie znać żądna przygód natura. Zrobiłem wiec kilka szybkich zdjęć na Sletthaug i pomknąłem dalej. Buty o dziwo sprawowały się dobrze w śniegu. Wciąż pozostawały suche, może dlatego, że jeszcze przed wyjściem psiknąłem na nie impregnatem.
Szedłem malowniczą, przysypaną śniegiem ścieżką, mając po prawej stronie widok na zasnutą chmurami dolinę. Nie było porównania do widoków, które mijałem tutaj poprzednim razem ale i tak było super. Sletthaug to potężna półka skalna, taki mini płaskowyż, naturalny przystanek przed ponowna wspinaczką. Pisałem już wcześniej o postawionej tu chatce dla wędrowców. Dla mnie jest to wyjątkowe miejsce ze względu na widoki jakie się stąd rozciągają. Co prawda znalazłem się tu dopiero po raz trzeci i ani razu nie dane mi było doświadczyć bezchmurnego nieba i pełnego obrazu doliny poniżej, jednak mogłem to sobie wyobrazić. Widok na małe domki, drogi cienkie jak nitki, przytulające się do siebie dwa jeziora i odległe góry. To wszystko w miejscu, które znajdowało się niedaleko mojego norweskiego domu i na tyle niedostępne (oddalone od głównej drogi w dodatku z dwoma bardzo stromymi podejściami), że raczej tłumu spragnionych wrażeń turystów nie było tu zbyt często. Zresztą Sletthaug nie jest tak widowiskowy jak Preikestolen czy Trolltunga więc i skomercjalizowanie mu nie grozi.
Przeszedłem do miejsca, gdzie szlak zagłębiał się w las a ścieżka ponownie zaczęła piąć się w górę. Dość ostro pod górę. Znów widziałem na śniegu jakieś ślady. Tym razem chyba była to jakaś sarna. O dziwo trop biegł niemal dokładnie po szlaku. Śniegu było tutaj już tyle, że ciężko byłoby znaleźć spłachetek ziemi nie przysypany białym puchem. A to co trzymało mnie na ścieżce to czerwone patyczki, lub czerwone plamy na skałach, wskazujące kierunek marszu. Wspinałem się więc podążając za ich wskazaniami. Minąłem strumień spływającej z góry wody, następnie kolejne niemal pionowe podejście i dotarłem do poręczówki, która tak mnie zaintrygowała, kiedy byłem tu latem. Tym razem uznałem, że taka linka to świetny pomysł i duża pomoc przy wspinaczce, ochoczo więc skorzystałem z udogodnienia i dzięki temu pokonałem kolejne metry.
Niedługo potem byłem już przy znaku kierującym na Akslę bądź na Vardafjell. Ruszyłem ku tej pierwszej i kilkanaście minut później szczyt był mój. Co ciekawe, ślady zwierzęcia, którymi podążałem od Sletthaug wiodły niemal pod sam szczyt. Dopiero na ostatnich metrach odbiegały od szlaku i niknęły gdzieś między skałami. Porobiłem kilka zdjęć i wpisałem się do książeczki. Zauważyłem, że poprzedni zdobywca wpisał się aż miesiąc temu. Albo pogoda czyli lejący przez ostatnie tygodnie deszcz powstrzymał skutecznie miejscowych przed wędrówkami, albo też Aksla nie była zbyt popularna. Kopiec kamieni na szczycie skrywał w sobie oprócz skrzynki z książeczką do wpisów również inną skrzynkę. Gdy do niej zajrzałem, ujrzałem kolejną polską wlepkę. Na pierwszą natknąłem się podczas wyprawy na Doldaren. Tym razem tematem było powstanie styczniowe. Widać pan Radek oprócz zamiłowania do gór żywił także głębokie uczucia patriotyczne. Czas było się zwijać.
Ruszyłem z powrotem. Przestało padać i taki stan utrzymywał się aż do końca wyprawy. Czułem już znużenie i nie miałem ochoty na bieganie po okolicy. Tym bardziej, że łażenie po skałach, gdzie wszystko pokrywa śnieg mogło grozić wpadnięciem w jakąś dziurę. Do tej pory trzymałem się szlaku wyznaczonego czerwonymi patyczkami i choć nie widziałem skrytej pod śniegiem ścieżki, wiedziałem, że w jej bezpośrednim sąsiedztwie nie powinno kryć się żadnych niespodzianek. A skoro już wspomniałem o czerwonych patyczkach to dopiero teraz uświadomiłem sobie dlaczego są one właśnie czerwone. W takiej scenerii jak tego dnia, gdy wszystko pokrywa śnieg i dookoła widać tylko biel, to czerwony kolor przyciąga wzrok. Co prawda wiele z owych kijków było przyprószonych śniegiem, ale farba pod spodem wciąż była widoczna. Dla bezpieczeństwa, idąc w kierunku szczytu, otrzepywałem każdy mijany patyczek czyniąc go bardziej widocznym.
Jak do tej pory kolano spisywało się przyzwoicie ale to właśnie droga w dół miała stać się sprawdzianem jej przydatności i sprawności. Schodziłem dość szybko co jakiś czas zatrzymując się by zrobić zdjęcie. Czułem pragnienie i żałowałem, że nie wziąłem ze sobą wody. Wychodząc z domu miałem przecież w planach wejście tylko na Sletthaug. To miała być krótka wycieczka, dlatego też nie brałem nic, co mógłbym wrzucić podczas drogi do żołądka. Kiedy dotarłem do tej partii lasu, która przykrywała teren powyżej Sletthaug, byłem już nieźle zmęczony. Podejrzewałem, że parę łyków wody mogłoby znacznie poprawić sytuację, niestety musiałem obejść się bez picia. Co prawda wokół leżało mnóstwo śniegu, który mogłem spożytkować właściwie od zaraz ale to chyba nie byłby najlepszy pomysł. Myślałem tylko o tym co będę pił po powrocie do domu, aż w końcu uzmysłowiłem sobie, że przecież mogę zajść do chatki w Sletthaug i zobaczyć czy tam nie ma czasem czegoś by ulżyć pragnieniu. Ludzie czasem zostawiają w takich miejscach różne niewykorzystane produkty spożywcze. Nie pamiętałem z wcześniejszej wizyty czy znajdował się tam jakiś zlew ale jeśli tak to może w kranie wciąż byłoby trochę wody. Ta myśl pokrzepiła mnie nieco, choć i tak zanim jeszcze wyszedłem z lasu na Sletthaug czułem jak robi mi się słabo.
Musiałem wziąć coś do ust a jedyną rzeczą dostępną od zaraz był śnieg. Spróbowałem więc. Trzymałem w ustach tak długo aż się rozpuścił i dopiero potem przełknąłem. Ciężko było stwierdzić czy pomogło ale przynajmniej utrzymywałem się wciąż na nogach.
I w którymś momencie mnie olśniło. Przecież wciąż miałem w plecaku mambę, którą przekupywałem Tymka do marszu podczas naszych wspólnych wycieczek. Szybko przetrząsnąłem plecak i wyciągnąłem całe zapasy słodyczy. Pierwsza guma była jak działka narkotyku dla ćpuna na głodzie. W moje ciało wstąpiła na nowo energia. Gdy się skończyła, sięgnąłem po kolejną i kolejną. I tak aż do końca, póki nie zostało już nic. A ja naszprycowany zawartym w mambie cukrem zapomniałem o zmęczeniu, zapomniałem o wodzie w kranie w chatce na Sletthaug. Szedłem do przodu i się nie zatrzymywałem. Czasem jeszcze przystawałem, by zrobić jakieś zdjęcie lecz nie robiłem żadnych postojów. Czułem, że i tak już spędziłem na tej wycieczce dość czasu. Poza tym o ile kolana wciąż sprawowały się dobrze to czułem zmęczenie w stopach i wolałem jak najszybciej dotrzeć do domu by móc zrzucić z siebie buty.
Schodząc w dół napotkałem na idącego w przeciwnym kierunku jakiegoś dziadka w starym jak świat plecaku. Wymieniliśmy parę grzecznościowych zwrotów i każdy z nas uszył w swoją stronę. Nieco później, gdy do auta pozostało może jakieś 500 metrów minąłem się z kolejnym amatorem aktywności na świeżym powietrzu, tym razem był to jakiś biegacz.
Dotarłem do auta po prawie czterech i pół godzinach marszu, co mnie nieźle zszokowało. Nie przypuszczałem, że to trwało aż tak długo. Gdy spojrzałem na gps zobaczyłem przebyty dystans: 10,67km. Całkiem nieźle.
Musze przyznać, że wyprawa okazała się udana. Kolano przeszło test i właściwie podczas całej drogi nie odczuwałem żadnych dolegliwości. Buty całkiem nieźle poradziły sobie na śniegu, choć pod koniec w paru miejscach nubukowa skóra zaczęła wchłaniać wilgoć. Poza tym całkiem dobrze trzymały się nawierzchni. Dodatkowo nauczyłem się czegoś. Przekonałem się, że nie ważne jaką trasę planujesz przejść, zawsze zabieraj ze sobą wodę i coś do zjedzenia 🙂
A tutaj widok trasy i profil wysokości.