Storenut & Håvfallskarnutane, czyli jak nie chodzić po górach
Nie tak dawno pisałem jak wielki błąd zrobiłem wybierając się w góry w nowych, nierozchodzonych butach. Była to dobra lekcja do zapamiętania na przyszłość. Nie ustrzegła mnie jednak przed innymi błędami popełnionymi zaledwie kilka tygodni później. Zanim zdradzę, co takiego głupiego udało mi się zrobić, przenieśmy się w pewien niedzielny, czerwcowy poranek.
Wracałem właśnie z zachodniego wybrzeża Norwegii na wschód. Dzień wcześniej wszedłem z Mańkiem na Sætrafjellet i jakoś szczególnie nie odczuwałem potrzeby, na kolejną wędrówkę, choć na pewno byłoby fajnie znów gdzieś połazić. Krajobrazy mijane po drodze kusiły i miałem nawet w głowie kilka ciekawych miejscówek na trasie, ale za każdym razem gdy się do którejś zbliżałem, zaczynało padać. W okolicach Haukeligrend (Edland) wyszło nawet słonce i wydawało się, że będzie już dalej ładnie. W jednej chwili zdecydowałem więc, że jednak gdzieś połażę. Odbiłem na drogę 362 i skierowałem się nad jezioro Totak. Miałem tam upatrzoną na mapie górkę Storenut (1396 m n.p.m.), leżącą na skraju płaskowyżu Hardangervidda. Odnalazłem ładny, zadbany parking i przyszykowałem się do marszu. Zanim jednak wyruszyłem obejrzałem stojący obok pomnik Torgeira Augundssona i trzy niewielkie chatki po drugiej stronie ulicy, gdzie spędził ostatnie lata swojego życia.
Dla tych, którzy do tej pory nie słyszeli kto to taki (sam do tej pory nie miałem pojęcia), krótka notka biograficzna. Torgeir Augundsson (1799 lub 1801 – 1872), słynny norweski skrzypek, zwany Myllarguten (Syn młynarza), co mówi nam nieco o profesji jego ojca. Talent muzyczny zaczął przejawiać już w bardzo młodym wieku, grając na weselach i festynach. Mając 15 lat był już znany jako jeden z najlepszych (o ile nie najlepszy) skrzypek w całym rejonie Telemark. W roku 1830 poślubił Ingebjørg Rikardsdotter Haugen. Rok później spotkał wirtuoza skrzypiec, młodszego o 10 lat Ole Bull’a. Obu panów, mimo że pochodzili z zupełnie odmiennych klas społecznych połączyła przyjaźń i wspólne zamiłowanie do gry na ukochanym instrumencie. Obaj uwielbiali spędzać godziny improwizując różne melodie. O ile Ole Bull koncertował za granicą, zdobywając sławę chociażby w Paryżu, Torgeir Augundsson wraz z żoną przeprowadzali się z miejsca na miejsce i czepiając się dorywczych fizycznych prac by załatać rodzinny budżet. Mieli dziesięcioro dzieci.
W 1848 roku Ole Bull powrócił do Norwegii jako celebryta. Wraz z Torgeirem postanowili zorganizować wspólny koncert. Odbył się on 15 stycznia 1849 w Christianii (Oslo) i został zapamiętany jako krok milowy w historii norweskiej muzyki. Wydarzenie uczyniło Torgeira sławnym, a gazety rozpisywały się w zachwycie nad jego talentem. Już następnego dnia grał dla samego króla Oscara I w nowo wybudowanym Pałacu Królewskim w stolicy. Wkrótce muzyka z Telemark i skrzypce z Hardanger stały się narodowym symbolem Norwegii.
W kolejnych latach Myllarguten dawał wiele koncertów zarówno solo jak i wraz ze swoim przyjacielem Ole Bull’em. Gdy jednak Ole zaproponował mu wspólne turnee po Stanach Zjednoczonych, Torgeir odmówił. Grał dalej sam, występując chociażby w Kopenhadze dla duńskiego króla Frederika VII.
Nigdy nie dorobił się na wielkich pieniędzy i do końca prowadził z Ingebjørg skromne życie. Zmarł 21 listopada 1872 pozostawiając po sobie wiele znanych melodii, które stały się inspiracją dla późniejszych muzyków i kompozytorów.
Tyle dygresji. Pora wracać na szlak. Domek Torgeira okazał się i tak zamknięty na kłódkę. Zapewne aby wejść do środka trzeba by się umówić z jakimś przewodnikiem. Mnie bardziej interesowały góry, więc tylko zapuściłem żurawia przez okno i chwilę później byłem już w drodze. Świeżo wyasfaltowana droga zawiodła mnie na osiedle domków wypoczynkowych i zamkniętą drogę prowadzącą do górnej stacji hydroelektrowni. Przeszedłem pod szlabanem i mozolnie piąłem się w górę po, tym razem szutrowej drodze. Budynek elektrowni okazał się placem budowy, który pochłonął również część startującej z tego miejsca ścieżki. Jakoś udało mi się dotrzeć do jej wydeptanej części, dzięki czemu dalszy marsz okazał się nieco łatwiejszy.
Ale tylko nieco, bowiem w międzyczasie uświadomiłem sobie o głupim błędzie, jaki popełniłem. Słońce oraz intensywna wspinaczka wyciskała ze mnie siódme poty a tu okazało się, że nie zabrałem ze sobą wody. Mój bidon został w domu, w samochodzie miałem jeszcze z pół półtoralitrowej butelki ale i ona była w tej chwili poza moim zasięgiem. Miałem tylko nadzieję, że ścieżka w którymś momencie zbliży się do jakiegoś strumienia i będę mógł ugasić pragnienie.
Tak się stało dopiero po całej godzinie od momentu rozpoczęcia marszu. Świeża woda nigdy nie smakowała lepiej. Ugasiłem pragnienie i ruszyłem dalej. Wkrótce dotarłem na przełęcz, gdzie miałem opuścić ścieżkę i pójść dalej na przełaj. Tak, nie wspomniałem o tym wcześniej. Na Storenut nie prowadzi żadna ścieżka. A przynajmniej na internetowej mapie takowej nie ma. Plan był taki, że trzymam się z góry założonego kierunku (południowy zachód) i korzystam z apki na komórce, żeby sporadycznie kontrolować swoją pozycję. Cóż mogło się nie udać?
Początek był obiecujący, nawet napotkałem mamę owcę z młodymi owieczkami, ale uciekły na bezpieczną odległość gdy tylko mnie zobaczyły. Potem mina mi trochę zrzedła, bo musiałem podejść pod spore wzniesienie i wejść na kolejną przełęcz. Dalej miało być już z górki. Mniej więcej w tym samym momencie gdy zszedłem ze ścieżki pogoda zaczęła się psuć i wesołe słońce przykryły chmury. Pojawił się chłodny wiaterek i miałem nadzieję, że zdążę wejść i wrócić do auta nim zacznie padać. Po lewej ręce mijałem jakąś sporawą górę, jak się później okazało był to Håvfallskarnutane (1387 m n.p.m.). Tak, ten sam szczyt, który widnieje w tytule wpisu. Szedłem dalej. Raz było pod górkę, raz z górki. Za każdym kolejnym wzniesieniem spodziewałem się ujrzeć Storenut w zasięgu wzroku ale mój cel zdawał się w ogóle nie przybliżać. A ja z każdym podejściem opadałem z sił. Gdy tylko docierałem do jakiegoś strumienia, chłeptałem łapczywie po czym szedłem dalej.
Żeby było ciekawej, moja apka na komórce, ta, która miała wskazywać moją pozycję zaczęła nagle wariować i za nic nie mogłem określić gdzie właściwie jest mój cel wędrówki. Musiałem zdać się na swój zmysł kierunku. Uparcie szedłem naprzód, pokonując kolejne wzniesienia i omijając większe lub mniejsze jeziorka. Krajobraz był szary i nie zachęcał do robienia zdjęć. Byłem już zmęczony, gdy przede mną wyrosło spore zbocze, które musiało być już moją górą. Zebrałem resztki sił i zacząłem wchodzić. Na górze uświadomiłem sobie, że to wciąż nie Storenut. Nie widziałem nigdzie charakterystycznego kopca kamieni ani nic, co mogłoby wskazywać na wierzchołek. Gdzieś daleko był jakiś wyższy szczyt ale zbyt daleko, by uznać go za mój cel. I zbyt daleko, bym się do niego dostał biorąc pod uwagę zapas sił, jaki mi pozostał. W dodatku naprawdę zanosiło się na deszcz i sporadyczne krople już przecinały powietrze.
Wyciągnąłem komórkę, mając nadzieję, że tym razem apka zadziała. I rzeczywiście zadziałała prawidłowo. Alleluja. Zdębiałem, gdy zobaczyłem gdzie jestem. Okazało się, że wszedłem na górę, którą przez cały czas okrążałem. Stałem na Håvfallskarnutane. Jak? To było jedyne pytanie, jakie sobie zadawałem. Jak mogłem nagle znaleźć się na zupełnie innej górze? Jak to się stało, że zabłądziłem i którędy właściwie na nią wszedłem?
Dobra wiadomość była taka, że przynajmniej wiedziałem już gdzie jestem. Byłem zbyt zmęczony aby skorygować trasę i kontynuować marsz na Storenut. Jedyną opcją był więc odwrót i zejście. Przez całą drogę do ścieżki zastanawiałem się jak mogłem zboczyć z obranego kursu i znaleźć się w zupełnie innym miejscu. Nie znajdowałem na to odpowiedzi.
W drodze powrotnej znów napotkałem te same owce. Tym razem nie uciekały ale ciekawie przyglądały się jak przechodzę obok. Dotarłem do szerokiej, szutrowej drogi na placu budowy przy hydroelektrowni i sukcesywnie obniżałem wysokość na kolejnych zakrętach na zboczu. Ostatni odcinek do parkingu pokonywałem na zupełnie płaskiej powierzchni a mimo to po dotarciu do auta dyszałem jakbym ukończył maraton. Dobrałem się do wody i wydudniłem wszystko na raz. Marzyłem o kąpieli, jedzeniu, piciu i wygodnym łóżku. To jednak musiało poczekać, bowiem przede mną były wciąż jakieś 4 godziny jazdy.
Podczas tej wędrówki popełniłem dwa podstawowe błędy. Pierwszy to brak wody. Ratowały mnie mijane strumienie i gdyby nie one pewnie nie dotarłbym nawet na tyle daleko by popełnić drugi błąd. Tym drugim była kiepska orientacja w terenie i brak czujności, co doprowadziło do zboczenia z obranej trasy. Jak widać góry rządzą się swoimi prawami i nigdy nie można podchodzić do nich zbyt lekkomyślnie.
Tym optymistycznym akcentem kończymy na dziś. Do następnego razu.
Not so long ago, I wrote about how big a mistake I made when I was going to the mountains in new, unused shoes. It was a good lesson to remember for the future. However, it did not protect me from other mistakes made just a few weeks later. Before I reveal what’s so stupid I did, let’s move to one Sunday morning in June.
I was on my way back from the west coast of Norway to the east. The day before I went to Sætrafjellet with Maiek and somehow I did not feel the need for another hike, although it would certainly be nice to go somewhere again. The landscapes on the way were tempting and I even had in mind a few interesting spots on the route, but each time I approached one, it started to rain. In the vicinity of Haukeligrend even the sun came out and it seemed that it would be nice further. So I immediately decided to go in one specific place. I turned into road 362 and headed for Lake Totak. There is the Storenut mountain (1396 m above sea level), lying on the edge of the Hardangervidda plateau. I found a nice, well-kept parking lot and got ready to walk. Before I go, I saw the Torgeir Augundsson statue next to it and the three small huts across the street, where he spent the last years of his life.
For those who have not heard who it is (I had no idea myself so far), such a short biographical note. Torgeir Augundsson (1799 or 1801 – 1872), the famous Norwegian violinist, called Myllarguten (The Miller’s Son), which tells us a bit about his father’s profession. He began to show his musical talent at a very young age, playing at weddings and festivals. At 15, he was already known as one of the best (if not the best) violinists in the entire Telemark region. In 1830 he married Ingebjørg Rikardsdotter Haugen. A year later he met Ole Bull, a violin virtuoso from Bergen. Both men, although they came from completely different social classes, were united by friendship and a shared love of playing their beloved instrument. They both loved to spend hours improvising melodies. While Ole Bull toured abroad, gaining fame in Paris, for example, Torgeir Augundsson and his wife moved from place to place and clinging to part-time physical jobs to patch the family budget. They had ten children.
In 1848, Ole Bull returned to Norway as a celebrity. Together with Torgeir, they decided to arrange a violin concert. It took place on January 15, 1849 in Christiania (Oslo) and was remembered as a milestone in the history of Norwegian music. The event made Torgeir famous and the newspapers wrote in awe of his talent. The next day he played for King Oscar I in the newly built Royal Palace in the capital. Soon the music from Telemark and the violin from Hardanger became the national symbols of Norway.
In the following years, Myllarguten gave many concerts, both solo and with his friend Ole Bull. However, when Ole offered him a joint US tour, Torgeir refused. He continued playing alone, for example in Copenhagen for the Danish king Frederik VII.
He never made much money and lived a modest life with Ingebjørg until the end. He died on November 21, 1872, leaving behind many famous melodies that became an inspiration for later musicians and composers.
Let’s stop this digression here. It’s time to get back on the trail. Torgeir’s cabin turned out to be padlocked anyway. Probably to get inside you would have to make an appointment with a guide. I was more interested in the mountains, so I just peek through the window inside and moments later I was on my way. A freshly paved road led me to a cottage estate and a closed road leading to the upper hydroelectric station. I passed the barrier and laboriously climbed up the gravel road from now. The power plant building turned out to be a construction site, which also consumed part of the path starting from there. Somehow I managed to reach the trampled part of it, thanks to which the further walk turned out to be a bit easier.
But only a little, because in the meantime I realized that I had made a stupid mistake. The sun and intense climbing made me sweat and it turned out that I did not take water with me. My water bottle stayed at home, I still had a 1.5-liter bottle in the car, but at the moment it was beyond my reach. I just hoped that at some point the path would come close to some stream and I would be able to quench my thirst.
This happened only an hour after the start of the march. Fresh water has never tasted better. I quenched my thirst and moved on. Soon I got to the pass where I was supposed to leave the path and continue walk the cross. Yes, I did not mention this before. There is no path on Storenut. At least there is nothing like this on the internet map. The plan was that I will keep to the predetermined direction (southwest) and use the app on my mobile to control my position occasionally. What could go wrong?
The start was promising, I even encountered a mother sheep with young lambs, but they fled to a safe distance as soon as they saw me. Then it became to be more difficult, because I had to go up a hill and climb another pass. Then it was going to be downhill. About the same moment when I left the path the weather started to deteriorate and the sun was covered with clouds. There was a cool breeze and I was hoping to get in and get back to the car before it started to rain. On my left hand I passed some sizable mountain, as it turned out later it was Håvfallskarnutane (1387 m above sea level). Yes, the same peak as in the title of the entry. I kept walking. Once it was uphill, sometimes downhill. With each successive ascent, I expected to see Storenut in sight, but my target did not seem to come closer at all. And with each approach I was losing my strength. As soon as I reached a stream, I drinked greedily and then continued walking.
To make it more interesting, my mobile app, the one that was supposed to show my position, suddenly started to go crazy and I couldn’t tell where exactly my destination was. I tried to rely on my sense of direction. I was stubbornly moving forward, overcoming the hills and avoiding larger or smaller lakes. The landscape was gray and did not encourage taking pictures. I was already tired when a large slope rose in front of me, which must have already been my mountain. I gathered up the last of my strength and began to climb. Upstairs, I realized it was still not Storenut. I did not see the characteristic mound of stones anywhere or anything that might point to the top. Somewhere far away there was a higher peak, but too far away for my goal. And too far for me to get into him, given the reserves of strength I have left. It was really going to rain, and the occasional drops were already cutting through the air.
I pulled out my cell, hoping the app would work this time. And it did work properly. Allelujah. I was dumbfounded when I saw where I was. It turned out that I climbed a mountain that I was circling all the time. I was standing on Håvfallskarnutane. How? It was the only question I asked myself. How could I suddenly find myself on a completely different mountain? How did it happen that I got lost and which way did I get on it?
The good news was, at least I knew where I was now. I was too tired to correct the route and continue walking to Storenut. So the only option was to retreat and leave. All the way to the path, I wondered how I could have strayed from my course and ended up in a completely different place. I couldn’t find an answer to that. On the way back, I found the same sheep again. This time they did not run away, but they watched me go by. I reached the wide, gravel road at the construction site by the hydroelectric power plant and successively lowered the height on subsequent turns on the slope. I covered the last stretch to the parking lot on a completely flat surface, and yet after reaching the car I was panting as if I had finished a marathon. I got into the water and pounded everything at once. I dreamed of bathing, eating, drinking and having a comfortable bed. This, however, had to wait, because there were still some 4 hours of driving ahead of me.
During this hike I made two basic mistakes. The first was the lack of water. I was saved by the passing streams and if it hadn’t been for them, I probably wouldn’t have got far enough to make the second mistake. The latter was poor orientation in the field and lack of vigilance, which led to a deviation from the chosen route. As you can see, the mountains have their own rules and you can never be too lighthearted.
With this optimistic accent, we end today. See you next time.