Steinfjellet 1398m n.p.m.
Mælfjell to nazwa masywu i zarazem najwyższy jego szczyt (1413m n.p.m.) w rejonie Telemark, tuż za granicami miasta Seljord. Na południe od Mælfjell wznosi się o wiele rozleglejszy masyw Lifjell, a obie formacje górskie rozdziela jedynie dolina Grunningsdalen i płynąca jej dnem rzeka Grunåi. Po wschodniej stronie masywu Mælfjell znajdują się z kolei góry Blåtønnfjellet oraz Heksfjell (na innej Heksfjell byliśmy w zeszłym roku), obie także oddzielone osobnymi dolinami. Ze wszystkich tych dostępnych wędrówkowych możliwości wybrałem właśnie Mælfjell na kolejny górski wypad. Powód był dość prozaiczny: była to najwyższa góra w okolicy. Wyższe było chyba dopiero Gaustatoppen, ponad 30 kilometrów dalej na północ.
Pogoda na sobotę zapowiadała się całkiem przyzwoicie, więc z samego rana zapakowałem się do samochodu i ruszyłem w drogę. Po około trzech godzinach drogi byłem na miejscu, w dolinie Slåkådalen, wśród osiedla domków letniskowych, gdzie mogłem pozostawić samochód. Słońce właśnie wschodziło i zapowiadał się całkiem przyjemny dzień, choć ranek był nieco mroźny. Ruszyłem w drogę, posiłkując się apką ut.no aby odnaleźć właściwą trasę.
I odnalazłem. Przynajmniej na internetowej mapie, bowiem w rzeczywistości żadnej ścieżki w tym miejscu nie było. Zamiast tego znalazłem się pośrodku podmokłej polany. Obfite deszcze w minionym tygodniu sprawiły, że większość głosów krzyczących zewsząd o suszy umilkła. Za to ja teraz musiałem zmagać się z nadmiarem wody. Czułem się jakbym szedł przez bagno. Aplikacja w telefonie uparcie twierdziła, że znajduję się na szlaku, jednak za nic nie mogłem się z nią zgodzić. Mimo to brnąłem w to trzęsawisko jeszcze dalej, podążając tą wirtualną trasą.
Minęło jakieś 40 minut i 2 km dalej w końcu dotarłem do prawdziwej ścieżki, prostopadłej do kierunku, którym do tej pory szedłem. Jeśli jednak miałem nadzieję na nieco suchsze warunki, to się przeliczyłem. Ta ścieżka również nie uniknęła skutków niedawnych opadów. Królowało na niej błoto i pokaźne kałuże. Idąc na północ wchodziłem w dolinę pomiędzy masywem Mælfjell a sąsiadującą z nim górą. Teren był podmokły i każdy krok musiał być przemyślany. Ścieżka prowadziła gdzieś dalej na północ, ja jednak, aby dostać się na Mælfjell musiałem z niej zejść i na przełaj dostać się do celu. Nie wspominałem o tym wcześniej, ale na tę górę nie prowadzi żaden oficjalny szlak, co najwyżej jakieś lokalne ścieżki, nie zaznaczone nawet na mapie.
Przez tę dolinę również przepływała rzeczka, a wobec braku szlaku obawiałem się, że nie będę miał jak ją przekroczyć. Natrafiłem jednak na kładkę, którą mogłem przejść, co doprowadziło mnie do ledwo widocznej ścieżyny. Chwilę później teren zaczął się wznosić a ja z każdą minutą nabierałem wysokości. Przed sobą dostrzegłem wkrótce jakiegoś człowieka z psem. Kiedy go dogoniłem, okazało się, że jest na polowaniu i zdążył już ustrzelić jakiegoś bażanta czy inną górską ptaszynę. Pozostawiłem go, szykującego niewielkie ognisko i ruszyłem dalej, kierując się ku pierwszemu z trzech zaplanowanych na tego dnia wierzchołków Mælfjell.
Niedługo potem teren zaczął robić się coraz bardziej kamienisty. Początkowe niewielkie skupiska kamieni stawały się coraz częstsze, aż w końcu niemal całkowicie zastąpiły trawę, wrzosy i mchy. Myślałem, że po takim podłożu będzie szło się łatwiej, uniknę w ten sposób wilgoci i towarzyszących mi od samego rana mokradeł. Myliłem się i to bardzo.
Początkowo owszem, kamienie stanowiły lepsze bo twardsze i suchsze podłoże. Po jakimś czasie jednak poczułem, jak moje buty coraz częściej się ślizgają. Co dziwne, skały nie wyglądały na mokre, co by tłumaczyło ten brak stabilności i odpowiedniego tarcia. Musiało minąć trochę czasu nim uświadomiłem sobie w czym rzecz. Kamienie rzeczywiście nie były mokre, one były oszronione, przez co momentami czułem jakbym chodził po lodzie. Gdzieniegdzie w niewielkich zagłębieniach skalnych widniały niewielkie lodowe kałuże.
W tej sytuacji dalsza droga stanęła pod znakiem zapytania. Jak okiem sięgnąć cały masyw był pokryty na tej wysokości takimi kamlotami i jeśli wszędzie będą one tak śliskie, to prędzej połamię nogi nim dotrę na szczyt. Ambicja przez chwilę walczyła z rozsądkiem nim w końcu zdecydowałem co dalej. Odpuściłem sobie główny wierzchołek Mælfjell, ale postanowiłem dojść chociaż do najbliższego. Zaszedłem w końcu już tak daleko. Ów wierzchołek wg mapy nosi nazwę Steinfjellet (jakże trafnie zresztą, bowiem ‘’stein’’ to po norwesku ‘’kamień’’) i wznosi się na 1398m n.p.m.
Zapewne, gdyby ktoś mnie w tamtej chwili obserwował miałby niezły ubaw lub chociaż zastanawiał się co takiego wyprawiam. Chcąc zminimalizować ryzyko upadku pochylałem się aby móc przytrzymywać się rękoma wystających kamieni. W sytuacji, kiedy teren był prawie całkowicie płaski musiało to wyglądać zabawnie, ale mnie nie było do śmiechu. Ważne jednak, że posuwałem się do przodu i w końcu zameldowałem się na szczycie.
Tam dotarło do mnie to, co już od jakiegoś czasu podejrzewałem. Znajdujący się na pewnym wypłaszczeniu wierzchołek nie oferował właściwie żadnych ciekawych widoków. Fakt, że tyle wysiłku włożyłem, aby się tu dostać, a jedyne co otrzymałem w zamian to kamienista pustynia wokół, przybił mnie nieco. Niebo spochmurniałe od jakiegoś czasu również nie nastrajało optymistycznie. Nie pozostało mi nic innego jak zbierać się do zejścia.
Droga w dół nie okazała się wcale łatwiejsza. Ponownie pochylając się i chwytając kamienie asekurowałem się przy każdym kroku. Odetchnąłem z ulgą kiedy w końcu pozostawiłem te kamloty za sobą. Dotarłem do obozowiska norweskiego myśliwego. Zniknął gdzieś, pozostawiając na miejscu cześć swoich gratów a powietrze od czasu do czasu przeszywał trzask wystrzału. Zszedłem na dno doliny i po kładce dostałem się na drugi brzeg rzeczki. Podmokłą ścieżką dotarłem do wylotu doliny aż do miejsca, gdzie kilka godzin wcześniej na niej stanąłem. I tutaj stanąłem przed wyborem: wracać tą samą trasą, brnąc po raz kolejny przez bagno przez kolejne 2 kilometry lub też kontynuować marsz ścieżką w dół, a następnie równolegle do tamtej wirtualnej dotrzeć do auta? Apka w telefonie (co do której zaczynałem mieć coraz mniej zaufania) pokazywała, że ta druga opcja także doprowadzi mnie do celu.
Dwie minuty później napotkałem na przeszkodę. Zapewne ta sama rzeczka, przez którą się przeprawiałem wcześniej, tutaj przepływała przez środek ścieżki, a była na tyle szeroka, że nie miałem szans aby dostać się na drugi brzeg. W tym miejscu żadnej kładki czy mostu nie było. Ubogo też było w kamienie, po których mógłbym przejść. Totalna lipa. Przeszedłem się wzdłuż rzeki to w jedną, to w drugą stronę ale nie dostrzegłem niczego co by mi pomogło dostać się na drugi brzeg. Wydawało się, że jednak będę musiał się wrócić i iść z powrotem przez bagno. Potem jednak wstąpiła we mnie nadzieja. W jednym miejscu dostrzegłem ścięty pień brzozy, zagrzebany w gęstej, wysokiej trawie. Niedaleko stał samotny domek letniskowy, ścięte drzewo w pobliżu nie budziło więc żadnych podejrzeń. Postanowiłem przerzucić pień przez rzeczkę, połączyć oba brzegi i po nim przejść na drugą stronę. Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Mokre drzewo było dość ciężkie i ostatecznie jeden koniec wylądował w środku strumienia a drugi oparł się o przeciwległy brzeg. W tym miejscu jednak rzeczka była względnie wąska, a nad powierzchnię wystawała pojedyncza skała. Uznałem, że raz kozie śmierć. Przytrzymując się zwieszających się gałęzi, postawiłem stopę na skale. Miałem nadzieję, że nie pośliznę się nie wyląduję w wodzie. Przeniosłem ciężar ciała na tę nogę, która stała na kamieniu i chwytając kolejne gałęzie dla równowagi, drugą nogę postawiłem na pniu brzozy, którą chwilę wcześniej wrzuciłem do strumienia. Nie była zbyt stabilna, ale wystarczyło, aby odbić się z kamienia, złapać pień rosnącego po przeciwnej stronie rzeki drzewa i wciągnąć się na drugi brzeg. Udało się.
Odnalazłem ścieżkę, a ta, choć podmokła było o niebo lepsza niż bagno, przez które szedłem rano. Jakiś czas później dotarłem na skraj jeziora Slåkåvatnet. W miejscu, gdzie łączyło się ono z rzeką Grunåi znajdowała się niewielka wysepka a ładny, solidny drewniany mostek spinał wyspę ze stałym lądem. Co ciekawe, przedłużeniem mostu okazał się drewniany pomost ciągnący się na wschód, przez bagna, którymi miałem przyjemność iść. Drewniany pomost pokrywał się z moją marszrutą, skorzystałem wiec z tego luksusu i dalszą trasę pokonałem w bardziej sprzyjających warunkach.
Pomimo niewymagającego ostatniego odcinka trasy, do samochodu doszedłem zmęczony (lub dokładniej mówiąc styrany). Wycieczka okazała się średnio udana. Po pierwsze nie udało mi się dotrzeć na szczyt Mælfjell. Po drugie przez większość czasu zamiast zapowiadanego słońca doświadczałem pochmurnego nieba i zimnego wiatru. Wypogodziło się dopiero w drodze powrotnej. Kłopoty z nieistniejącą ścieżką na początku wędrówki i pokonanie pierwszych kilometrów w trudnych warunkach terenowych, a następnie walka o zachowanie równowagi na śliskich kamieniach w wyższych partiach wyzuły mnie z sił. Poza tym brak przyjemnego dla oka widoku ze szczytu okazał się dość przygnębiający po całym wysiłku, jaki włożyłem w tę trasę.
Ostatecznie doszedłem do kilku wniosków, którymi mogę się podzielić. Pierwszy to rozpoznanie terenu. Prawie zawsze przy wyborze trasy kieruję się mapką na stronie ut.no, a ta nie pokazuje żadnej ścieżki na szczyt Mælfjell. Już to powinno mi dać do myślenia. Z doświadczenia wiem, że jeśli na jakąś górę nie ma ścieżki to raczej nie warto się na nią wybierać, bo w większości wypadków ze szczytu jest nieciekawy widok. Poza tym brak szlaku równy jest z większym wysiłkiem włożonym w wędrówkę, gdy sami musimy ustalić marszrutę i nierzadko przedzierać się przez wysokie trawy, podmokły teren bądź gęste zarośla. Drugie to pogoda. Przez kilka wcześniejszych dni całkiem mocna padało i to również powinno mi powiedzieć, że powinienem spodziewać się, że będzie mokro. A biorąc pod uwagę, że na miejscu nie było ścieżki, powinienem się spodziewać, że będzie bardzo mokro.
Koniec końców wycieczka nie okazała się aż tak nieudana. Kilka zdjęć wyszło naprawdę dobrze, a poza tym zawsze to lepiej spędzić czas na świeżym powietrzu i się poruszać trochę niż siedzieć w domu.
Mælfjell is the name of the mountain massif and its highest peak (1,413m above sea level) in the Telemark region, just outside the town of Seljord. On the south the much larger Lifjell Massif rises, and the two mountain formations are separated only by the Grunningsdalen Valley and the Grunåi River running at the bottom. On the eastern side of the Mælfjell massif are the Blåtønnfjellet and Heksfjell mountains (another Heksfjell was visited by me last year), both also separated by valleys. Out of all the hiking possibilities available, I chose Mælfjell for my next mountain trip. The reason was quite prosaic: it was the highest mountain in the area. It was only Gaustatoppen that was higher, rises more than 30 kilometers to the north.
To go to Mælfjell you have to consider few things. First is that there is any official trail to the top. The other that the terrain all the way from Slåkådalen valley is difficult. I didin’t realized that when I went to that hike. And in addition there were raining quite a lot during the week before so water was everywhere.
I may warn you as well from choosing the right path. Yes, I mention, that there is no paths there. And it is true. You can’t find any on the map at ut.no web side. But there are still some around Slåkådalen valley. When you take a look on the map, you will notice two patches running from the leisure cottages to the Londalsbekken river. If you consider which patch should you take, I can give you a hint. The dashed one doesn’t exist. I had to go through the swamp for 2 kilometers and I did it with my cell phone in my hand. Ut.no app showed that I am on the path but everything I saw was only a wet grass and a lot of water around. Going back few hours later I decided to check the other option (dottet lineon the map) and this is what I recommend. Nice wooden bridge going through the swamp. This is exactly what you need at this kind of place.
On the upper part of the mountain I struggled with white frost on the stones. There was slippery like on ice and I didn’t managed to go far than to Steinfjellet.
In the end, the trip was not that unsuccessful. A few photos turned out really well, and besides, it’s always better to spend time outdoors and move around a bit than staying indoors.