Sundbøfjellet, 434 m n.p.m.
Ostatni zimowy weekend ze znajomymi z pracy w górach Jotunheimen nieco podładował moje akumulatory ale jednocześnie obudził we mnie głód kolejnych wędrówek. Na następny wypad i zdobywanie szczytów nie musiałem długo czekać. Zdzwoniliśmy się z Danielem i dowiedziałem się o jego planach wędrówki na najbliższy weekend oraz nocowania gdzieś na szlaku. Takiej okazji nie mogłem przegapić. Wprosiłem się w odwiedziny i mogłem już pakować plecak na wyjazd. Daniel zapewnił mnie, że w jego okolicy już właściwie nie ma śniegu. To stwierdzenie było jak miód na moje uszy. Spragniony górskich wędrówek spakowałem niezbędny ekwipunek i w sobotę wsiadłem do auta by pojechać do miasteczka Lunde, w sercu gminy Telemark.
Zanim dojechałem na miejsce, zdążyło się zachmurzyć i przelotnie popadać. Mało tego, przejeżdżałem w pobliżu gór Lifjell i mogłem dojrzeć jak bardzo są one wciąż zaśnieżone. Wiedząc, że Daniel mieszka niedaleko, zacząłem wątpić w jego zapewnienia o braku śniegu. W samym Lunde faktycznie panowała już wiosenna atmosfera, jednak tu i ówdzie wciąż widziałem sporadyczne zaspy.
Na miejscu Daniel z entuzjazmem wtajemniczył mnie w swój plan. Na górkę, którą planował zdobyć (Grånåfjell, 679m n.p.m.) nie prowadził jednak żaden szlak, a odległość do przejścia w przypuszczalnie podmokłym terenie lub co bardziej pewniejsze w głębokim śniegu, czyniła całą ekspedycję sporym wyzwaniem. W dodatku musieliśmy liczyć się z kolejnymi opadami.
Mimo to nie zamierzaliśmy się tak łatwo zniechęcać. Podjechaliśmy na parking, tam zarzuciliśmy wypakowane sprzętem biwakowym plecaki na ramiona i ruszyliśmy. Trasa zaczynała się przy strzelnicy i biegła szeroką szutrową drogą w kierunku północno zachodnim. Po około 5 km powinniśmy zameldować się przy jeziorku Østre Omnestjønn, gdzie droga się kończyła. Potem kawałek mogliśmy przebyć ścieżką ale ta urywała się w pewnym momencie. Zanim jednak tam dotarliśmy, na długo zanim doszliśmy do końca drogi, natrafiliśmy na śnieg. Dużo śniegu. Pokrywał drogę grubą warstwą i w większości wypadków utrzymywał ciężar ciała, ale nie zawsze. Wkrótce krajobraz zmienił się na całkiem zimowy. Chmurzyło się i przejaśniało na zmianę. W pewnym momencie już wiedzieliśmy, że z naszych planów nic nie wyjdzie. Nie byliśmy nastawieni na nocowanie na śniegu. Ale mimo to szliśmy naprzód, chcąc sprawdzić dokąd zaprowadzi nas droga. Aż w pewnym momencie nasz zapał został ostudzony. Dosłownie. Jakiś kilometr od wspomnianego jeziorka dopadła nas śnieżyca. Zgodnie uznaliśmy, że czas na odwrót i zawróciliśmy po przejściu 4 kilometrów.
Przegrupowaliśmy się w domu Daniela i następnego dnia wsparci dodatkowymi posiłkami w postaci Doroty, żony Daniela wybraliśmy się na bliższy i mniejszy szczyt, Sundbøfjellet, gdzie miało nie być śniegu w ogóle. Trasa na tę górkę nie jest długa, choć momentami niektóre podejścia mogą być nieco wymagające. Szliśmy właściwie przez cały czas otoczeni drzewami. Sporadyczne prześwity pokazywały odległe zbocza, niektóre wciąż pokryte śniegiem i wijący się w dole Telemarkskanalen.
Zaskoczyło mnie to jak szybko znaleźliśmy się na szczycie ale szlak rzeczywiście nie jest długi. Nawet na wierzchołku trzeba było się wychylać, aby zobaczyć coś spomiędzy konarów rosnących drzew. Spędziliśmy tam kilka minut i nim kolejna grupa wędrowców wdrapała się na górę zaczęliśmy schodzić. Szliśmy tą samą trasą i wkrótce byliśmy z powrotem na parkingu u podnóża góry.
Na tym zakończył się ten weekend. Pozostało mi tylko wrócić w swoje rejony, na co potrzebowałem aż trzech godzin jazdy.
The last winter weekend with friends from work in the Jotunheimen mountains recharged my batteries a bit, but at the same time it awakened my hunger for more hikes. I didn’t have to wait long for my next trip and conquering the peaks. Daniel and I talked by phone and I found out about his hiking plans for the next weekend and spending the night somewhere on the trail. I couldn’t miss such an opportunity. I invited myself to visit and I could already pack my backpack for the trip. Daniel assured me that there is no snow in his area anymore. Eager for mountain hiking, I packed the necessary equipment and on Saturday I got into the car to go to the town of Lunde, in the heart of the Telemark county.
Before I got there, it had become cloudy and had a few light showers. What’s more, I was passing near the Lifjell Mountains and could see how snow-covered they still were. Knowing that Daniel lives nearby, I began to doubt his claims of no snow. In Lunde itself, it was actually already spring-like, but I could see occasional snowdrifts here and there.
Once there, Daniel enthusiastically involved me in his plan. However, there was no trail leading to the mountain he planned to go (Grånåfjell, 679 m above sea level), and the distance to cross in presumably swampy terrain or, more likely, deep snow, made the entire expedition quite a challenge. In addition, we had to take into consideration further rainfall.
Still, we weren’t going to get discouraged so easily. We drove to the parking lot, put our backpacks loaded with camping equipment on our shoulders and set off. The route started at the shooting range and ran along a wide gravel road towards the north-west. After about 5 km we should reach the Østre Omnestjønn lake, where the road ends. Then we could follow the path for a while, but it stops at some point. But before we got there, long before we reached the end of the road, we encountered snow. A lot of snow. It covered the road with a thick layer which took the body’s weight in most cases, but not always. Soon the landscape changed to quite wintry. It was cloudy and clear by turns. At some point we already knew that nothing would come of our plans. We weren’t prepared to spend the night in the snow. But we pushed forward anyway, eager to see where the road will take us. Until at some point our enthusiasm cooled down. Literally. About a kilometer from the mentioned lake, we were hit by a snowstorm. We agreed that it was time to retreat and we turned back after walking 4 kilometers.
We regrouped at Daniel’s house and the next day, supported by Dorota, Daniel’s wife, we went to a closer and smaller peak, Sundbøfjellet, where there was supposed to be no snow at all. The route to this hill is not long, although some of the climbs may be a bit demanding. We were basically surrounded by trees the whole time. Occasional clearings showed distant slopes, some still covered in snow, and the Telemarkskanalen snaking below.
I was surprised by how quickly we reached the top, but the trail is actually not long. Even at the top you had to lean out to see something between the branches. We spent a few minutes there and before the next group of hikers climbed the mountain, we started descending. We followed the same route and were soon back at the parking lot at the base of the mountain.
That’s where this weekend ended. All I had to do was return to my place, which took me three hours drive.