Aurdal – Steinsland
Dzień zapowiadał się szary i deszczowy. Kiedy tylko wstałem, gdzieś przed czwartą nad ranem widziałem biegnące po szybie krople deszczu. Nie był to dobry znak. Prognoza pogody, która oglądałem dzień wcześniej zapowiadała, że zacznie padać dopiero w południe. Cóż, może to tylko przelotne opady, pomyślałem. Później, kiedy szykowałem śniadanie, zerknąłem raz jeszcze na prognozę w telefonie. Deszcz przez cały dzień. Hmm. A ja już wstałem i byłem gotowy do drogi. Olałem pogodę, przebrałem się w lepsze, nieprzemakalne spodnie, zarzuciłem kurtkę Helly Hansena i wyszedłem z domu.
Mój plan nie zawierał wspinaczki na szczyt tego dnia (no, chyba że coś miałoby mi strzelić do łba). Zamierzałem jedynie sprawdzić trasę z Aurdal do Sandeid, która intrygowała mnie od czasu, gdy się o niej dowiedziałem. Zaczynała się w Aurdal, w dolince, którą już poznałem jako tako. W końcu to tam zaczyna się szlak na Akslę. I tuż przed pierwszym ostrzejszym podejściem rozwidla się. Jedna z odnóg wiedzie właśnie w kierunku Sandeid. Sandeid to niewielka mieścina oddalona od naszej wioski o kilkanaście kilometrów, więc wiadomość o istnieniu takiego skrótu rzeczywiście może człowieka zainteresować.
Dojechałem na miejsce parkingowe. Zarzuciłem plecak na ramiona i ruszyłem. Mój bagaż zawierał butelkę z wodą, aparat i nowy statyw, który planowałem przetestować w terenie. Dość szybko przekonałem się, że całość waży więcej niż zazwyczaj i pomyślałem, że to wina statywu, bez którego do tej pory się obywałem. Zanotowałem sobie w myślach, żeby go zważyć po powrocie i porównać wynik z danymi producenta.
Po przejściu około kilometra uznałem, że zarzucony gruby polar i kurtka przeciwdeszczowa to za dużo. Upchałem obie te rzeczy w plecaku (teraz ledwo się zapinał) i szedłem dalej w samej koszulce. Było dość chłodno, ale zdążyłem się już rozgrzać (i spocić), więc ostatecznie nie było tak źle. Dotarłem do wspomnianego rozwidlenia i skierowałem się prosto, w kierunku na Sandeid. Według mapy, jaką znalazłem jakiś czas temu w internecie, z tej trasy odchodzi dalej szlak na inną interesującą górkę – Steinslandnuten. Ona też znajdowała się na mojej liście do zdobycia. Niekoniecznie jednak dzisiaj, biorąc pod uwagę obecną pogodę. I jakby na potwierdzenie tych przemyśleń zaczęło padać. Musiałem zdjąć plecak, wyjąć kurtkę, spakować aparat, założyć z powrotem plecak a na głowę zarzuciłem kaptur od kurtki. Chwilę później doszedłem do miejsca z kilkoma wyciosanymi z pni ławeczkami, turystycznym, drewnianym stołem i miejscem na odpoczynek. Zaraz za tym wszystkim znajdował się mostek nad wijącą się rzeczką. Rzeka Aurdal ma swój początek gdzieś niedaleko. Przypominałem sobie widzianą w necie mapę i jeziorko, z którego ona wypływa. Następnie kolistymi meandrami wije się w dół doliny, przepływa przez Øvre Vats i drogę E134 i znika gdzieś dalej w kolejnej dolince. Przede mną był więc kolejny mostek, trzeci z kolei tego dnia. Przeszedłem obok, bo poziom wody umożliwiał przejście po kamieniach (i betonie, którym zabezpieczono bród). Ścieżka po drugiej stronie była bardziej zarośnięta i musiałem pogratulować sobie decyzji i włożenia przeciwdeszczowych spodni, mimo że podczas szybkiego marszu (takiego jak teraz) strasznie się w nich pociłem). Niedługo potem dotarłem do kolejnego mostu i tym razem musiałem po nim przejść jako, że nie było innej alternatywy.
Zastanawiałem się, czy niedługo nie dojdę do wspomnianego jeziorka. Mapa tego już nie pokazywała. Minąłem kilka tabliczek z tajemniczymi norweskimi napisami i zignorowałem je. Wiedziałem, że Norwegowie lubują się w nadawaniu nazw miejscom, i że te znaki prawdopodobnie prowadziły donikąd.
Minąłem kolejną odnogę szlaku, który rozwidlał się na prawo i konsekwentnie szedłem w kierunku Sandeid (lub Steinslandnuten, bo według mapy ta właśnie droga prowadziła w tamtą stronę). W miarę posuwania się naprzód drogę porastała coraz wyższa trawa, w pewnym momencie wszedłem w kępę paproci rosnącą na i przy ścieżce. A potem zobaczyłem chatkę. Tak, ktoś postawił w lesie, gdzieś na zboczu chatkę. Przeszedłem obok, nie zbaczając z drogi ani na milimetr. Trasa wiodła przez las. Pomiędzy drzewami mogłem dostrzec górujące nad okolicą góry i oceniłem, że obszedłem już pasmo gór, w skład którego wchodzi Aksla i Vardenfjellet. Gdzieś po lewej musiałem mieć Steinslandnuten, ale nigdzie nie widziałem szlaku wiodącego w tamtą stronę. Ciekawiło mnie też jak daleko jeszcze do Sandeid.
W pewnej chwili, zauważyłem sarnę. Lub jelenia, chociaż nie miał rogów ale one chyba zrzucają poroże i odrasta im nowe. W każdym razie zwierze było duże, ciemnobrązowe i szybkie jak uciekająca przed gepardem gazela. Zanim się zorientowałem z czym mam do czynienia, już gnało w dół przez drzewa, byle dalej ode mnie. Nie było szans na wyciągnięcie aparatu i zrobienie fotki.
Jakiś czas potem dotarłem do miejsca, gdzie w końcu mogłem cyknąć jakieś zdjęcie. Niewielkie skaliste wzniesienie, skąd widać było odległe zabudowania (Sandeid?) na zboczu góry i przebijająca się przez chmury łuna wschodzącego słońca. Deszcz nie padał już od dłuższego czasu, rzuciłem więc kurtkę na ziemię (skałę), ściągnąłem plecak i wyciągnąłem sprzęt. Zrobiłem cztery zdjęcia na statywie i jedno dodatkowe z ręki. Potem złożyłem statyw i zauważyłem, że składa się szybciej niż się go rozkłada. Taka ciekawostka.
Ruszyłem dalej i dotarłem w końcu do rozwidlenia drogi, skąd ścieżka prowadziła na Steinslandnuten. Nazwa góry dobrze odzwierciedlała jej naturę, bo z tego miejsca wyglądała jakby jakiś olbrzym stworzył ją usypując wielki kopiec z kamieni (stein to po Norwesku kamień). Nie zdecydowałem się iść ta ścieżką. Moje buty i tak ślizgały się na mokrych kamieniach już teraz. Wejście na kamienistą górę w taką pogodę to niepotrzebnie ryzyko. Poza tym chciałem już tylko zobaczyć gdzie doprowadzi mnie droga, którą właśnie szedłem i wrócić z powrotem.
Wkrótce moim oczom ukazało się kolejne rozwidlenie drogi, tym razem na prawo. Prowadziło do Aurdal, czyli tam, skąd zacząłem wyprawę. Domyśliłem się, że musi to być jakiś skrót prowadzący zapewne do jednej z tabliczek, które mijałem jakiś czas temu. Prawdopodobnie droga ta prowadziła również niedaleko jeziorka, skąd wypływa rzeka.
Moja droga opadała teraz w dół. Niekiedy dość stromo. Cel wyprawy wydawał się bliski. Momentami niechętnie szedłem dalej, wiedząc że za chwilę będę musiał tędy wracać. Po jakimś czasie dotarłem wreszcie do celu. Okazało się, że nie do samego Sandeid prowadzi ta droga a do Steinsland (stąd też nazwa pobliskiego szczytu), wioski położonej przy drodze między Ølen a Sandeid. Widziałem już drogę 514, pojedynczy jadący nią samochód, położone wzdłuż drogi zabudowania i góry po drugiej stronie drogi. W oddali po prawej było Sandeid. Zatrzymałem się przy stacji uzdatniania wody, jednej z wielu rozrzuconych po okolicy instalacji, gdzie filtrowano wodę spływającą z gór. Porobiłem kilka fotek (już bez statywu) i ruszyłem w drogę powrotną.
Przechodząc obok skrótu, prowadzącego do Aurdal skręciłem w lewo. Ciekawiło mnie jak wygląda jeziorko, z którego wypływa rzeka. Ledwo uszedłem kilkadziesiąt kroków doświadczyłem czegoś, co do tej pory szczęśliwie udawało mi się unikać: błota. Schodziłem w dół i błocka było coraz więcej. Na drodze widziałem odciski kół traktora. Potem zobaczyłem jeziorko i pasące się niedaleko krowy. Zdziwiło mnie, że krowy pasą się tak daleko od ludzkich siedzib ale z drugiej strony nie moja to sprawa. Sądząc po ukształtowaniu terenu droga najpewniej poprowadzi mnie po przeciwnej stronie jeziorka.
Myliłem się. Droga nagle zawinęła w lewo i skierowała mnie prosto na pasące się krowy. I żeby było śmieszniej gdy tylko mnie zobaczyły, natychmiast wyszły na drogę. Tak, żeby mnie przywitać. Przypomniała mi się moja poprzednia wycieczka, kiedy idąc z Tymkiem w góry mieliśmy podobna sytuację. Teraz też serce podeszło mi do gardła. Krowy to czy byki, pomyślałem i zacząłem studiować anatomię wychodzących mi na przeciw zwierząt. Krowy mają cycki, te tutaj nie miały. Rogów też żadnych nie widziałem. Jak się rozpędzą, to nawet nie mam gdzie uciekać, pomyślałem. Byłem na otwartej przestrzeni. Krowy (?) podeszły do mnie tak blisko, że wyciągając rękę mógłbym dotknąć najbliższą z nich. Ostrożnie jednak obserwowały. Przestępowały z nogi na nogę z uwagą, która napędzała mi stracha. Udało mi się wyminąć jakoś pierwsza grupkę krów / byków, ale na drogę przede mną już wchodziły kolejne. A te z tyłu zaczęły iść za mną. Te z przodu były chyba jednak bardziej lękliwe bo z przejęciem pokazały mi tyłki i zaczęły się oddalać. Ale te za mną wciąż szły moim śladem a na ich czoło wysunął się duży czarny byk. W pewnym momencie jego dwie przednie nogi wyskoczyły w górę w przedziwnym podskoku a ja pomyślałem, że szykuje się do szarży. Ale nie. Dalej szedł za mną, podobnie jak pozostałe z tyłu. Te z przodu wciąż uciekały jakby się bały. Zastanawiałem się ile jeszcze będę szedł w tym niezwykłym konwoju. Gdzieś przede mną widziałem płot i drabinkę, prowadzącą na drugą stronę, więc tam krowy raczej nie pójdą. I rzeczywiście. Strachliwe stado nagle wierzgnęło i rzuciło się do szybkiej ucieczki na lewo, opuszczając drogę. Bałem się, ze ten zryw może sprowokować resztę stada do jakiejś gwałtownej reakcji ale nie. Udało mi się dotrzeć do płotu i szczęśliwie przejść na drugą stronę.
Niebezpieczeństwo zostało z tyłu. Zbliżyłem się do jeziorka. Było całkiem blisko po prawej stronie. Jednak ani drogi ani nawet ścieżki już nie było. Szlak znaczyły tylko wbite w ziemię patyczki z czerwonymi końcówkami. Ziemię pokrywała bujna trawa i mchy. Wkrótce też przekonałem się, że idę po jakimś bagnie. Wszędzie wokół było tak mokro, że buty z każdym krokiem zalewała woda. Szedłem szybko, nie chcąc zatrzymywać się choćby na chwilę. Zastanawiałem się czy moje obuwie jest odpowiednie na takie wędrówki. A może by tak zainwestować w coś nowego, posiadającego membranę Gore-Tex?
Szybko minąłem więc jeziorko i wkrótce wyszedłem na drogę tuz przy jednym z mostków, które mijałem idąc w przeciwną stronę. Dotarłem do głównego szlaku. Droga powrotna minęła mi szybko. Według aplikacji w telefonie cała trasa liczyła 11,3 km (w obie strony) a jej pokonanie zajęło mi niecałe 3 godziny. Do domu wróciłem o w pół do ósmej.