Bergsfjellet w Vang
Ostatni dzień września pokazał swoje jesienne oblicze. Tego dnia, w sobotę byłem umówiony z Danielem (tym samym, z którym parę miesięcy wcześniej łaziłem w Lifjell) na wędrówkę w Vang w rejonie Valdres i wejście na Bergsfjellet. Pośród różnych dostępnych opcji, chyba tylko tam miała być względnie przyzwoita pogoda. A jednak wiązało się to z wczesną pobudką i kilkugodzinnym dojazdem. Umówiliśmy się na 08.30 – 09.00 już na miejscu, na wąskiej gruntowej drodze w dolinie Skakadalen. Zjawiłem się pierwszy i od razu zwątpiłem w realizację naszych planów. Wiatr niemal wyrywał drzwi od samochodu, a deszcz siekł niemiłosiernie. Nie na taką pogodę liczyłem. Niedługo potem zjawił się Daniel. Przez parę minut rozważaliśmy nasze opcje, w końcu postanowiliśmy poczekać trochę i zobaczyć, czy pogoda się wyklaruje.
I faktycznie, kilka minut później, przestało padać, a przynajmniej nie tak mocno, i ukazało się słońce. Mogliśmy ruszać. Początkowo wiatr nie dokuczał nam aż tak bardzo, ale to chyba tylko dlatego, że wspinaliśmy się po zboczu, które osłaniało nas przed silniejszymi podmuchami. Gdy już weszliśmy na w miarę płaski teren, było nieco gorzej, ale wciąż nie tragicznie. Najważniejsze, że nie padało i mogliśmy bez przeszkód poruszać się do przodu. Szliśmy po kamienistym pustkowiu, dopóki nie zobaczyliśmy w oddali charakterystycznego kopca kamieni. Na miejscu przywitały nas dwie rzeczy: fantastyczny widok oraz wściekły, zimny wiatr. Nie było szans, na dłuższy odpoczynek i delektowanie się widokami. Palce skostniały z zimna w ciągu paru chwil i zamiast dłuższej sesji z aparatem, trzeba było się ewakuować. Żeby do końca nie składać broni, postanowiliśmy udać się jeszcze na sąsiedni szczyt, oddalony nieco na wschód i widoczny z miejsca, do którego doszliśmy. Tam również byliśmy w stanie porobić zaledwie kilka fotek, nim zarządziliśmy odwrót.
Przez większość drogi powrotnej usiłowałem przywrócić krążenie w swoich zmarzniętych dłoniach. Pomimo rękawiczek, nie było to takie proste. W pewnym momencie napotkaliśmy idącą z naprzeciwka parę tubylców. Wypytali nas o warunki na szczycie i odległość do pokonania. W zamian dowiedzieliśmy się, że istnieje możliwość przejścia północną granią znacznie dalej na wschód, zaliczając po drodze kilka wierzchołków i zataczając pętlę wrócić do punktu startowego.
Zbliżaliśmy się już do miejsca, gdzie pozostawiliśmy swoje auta, gdy znów zaczęło padać. Okazało się, że idealnie wykorzystaliśmy to cztero-godzinne okno pogodowe. Byłoby znacznie gorzej, gdyby taki deszcz spotkał nas gdzieś w połowie trasy. Spakowaliśmy swoje graty do samochodów i ruszyliśmy do Vang. Mieliśmy do zaplanowania jakiś nocleg w okolicy i może kolejną trasę następnego dnia.
The last day of September showed its autumn face. That day, on Saturday, I agreed with Daniel to hike in Vang area and climb on Bergsfjellet. Among the various options available, this was probably the only place where the weather was going to be relatively decent. And yet it meant waking up early and traveling by several hours. We agreed on 08.30 – 09.00 at the place, on a narrow dirt road in the Skakadalen valley. I showed up first and immediately doubted our plans. The wind was almost tearing the car door off, and the rain was pouring down mercilessly. This wasn’t the weather I was counting on. Daniel arrived shortly thereafter. We considered our options for a few minutes and finally decided to wait a bit and see if the weather would clear up.
Finally, a few minutes later, it stopped raining, or at least it was raining not as hard, and the sun came out. We could go. Initially, the winds didn’t bother us that much, but that was probably only because we were climbing on a slope that protected us from stronger gusts. Once we entered on relatively flat terrain, it was a bit worse, but still not terrible. The most important thing is that it didn’t rain and we could move forward without any problems. We walked through a rocky wasteland until we saw a distinctive mound of stones in the distance. When we arrived, we were greeted by two things: a fantastic view and a furious, cold wind. There was no chance to rest longer and enjoy the views. My fingers frozen from the cold within a few moments and instead of a longer session with the camera, we had to evacuate. In order not to give up completely, we decided to go to the neighboring peak, slightly to the east and visible from the place we reached already. There we were also able to take only a few photos before we ordered a retreat.
I spent most of the way back trying to restore circulation to my frozen hands. Despite the gloves, it wasn’t that easy. At one point we encountered a pair of natives walking in the opposite direction. They asked us about the conditions at the summit and the distance to that point. In return, we learned that it is possible to walk along the northern ridge much further, climbing on several peaks along the way and returning to the starting point in a loop.
We were already approaching the place where we left our cars when it started raining again. It turned out that we made perfect use of this four-hour weather window. It would have been much worse if such rain had met us somewhere halfway along the route. We packed our stuff into the cars and headed to Vang. We had to plan an overnight stay in the area and maybe another route the next day.