Øktarenuten & Døldaren
Od poprzedniego wypadu w góry minęło sporo czasu. To dużo biorąc pod uwagę fakt, że ma się je właściwie na wyciągnięcie ręki. No ale wyszło jak wyszło i nie ma co drążyć tematu. Najważniejsze, że udało się powrócić na szlak, spędzić kilka godzin i kilkanaście kilometrów wśród zjawiskowych elementów norweskiego krajobrazu i przy tym świetnie się bawić.
Tym razem do planowania wyprawy i do samej wycieczki dołączył Maniek, kolega z pracy i zapalony kolarz. Odpowiem od razu na cisnące się na usta pytanie. Nie, nie zabrał ze sobą roweru (choć było blisko). Uzgodniliśmy, że idziemy na Øktarenuten, szczyt znajdujący się w tym samym paśmie górskim co Åksla, Vardafjell, Døldaren czy Hovda. Na wzmiankę o tej właśnie górze natrafiłem jeszcze przed Wielkanocą i dość szybko dowiedziałem się, którędy się na nią idzie. Wystarczyło tylko śledzić prognozy pogody i gdy okazało się, że weekend zapowiada się słoneczny, decyzja zapadła.
Postanowiliśmy wyruszyć wcześnie i poczekać na górze na wschód słońca. Przygotowania objęły więc dodatkowo sprawdzenie baterii do latarek. Maniek zapowiedział, że przyjedzie do mnie i wtedy razem podjedziemy do Sandeid, gdzie rozpoczynał się szlak. Ode mnie z domu na miejsce jedzie się około 15 minut. Zanim znaleźliśmy miejsce do parkowania (i początek szlaku) było już po piątej rano. Słońce miało wzejść za kwadrans siódma. Mieliśmy zatem półtorej godziny czasu na wejście. Co prawda portal ut.no podaje, że trasa zajmuje dwie godziny, ale założyłem, że damy radę skrócić ten czas.
Założyliśmy plecaki, czapki, rękawiczki i oświetlając sobie drogę czołówkami ruszyliśmy. Prowadziła nas szeroka, biegnąca lekko pod górę droga. Stromizna nie była super wymagająca, wystarczająca jednak by dostać zadyszki. Weszliśmy w las a kiedy z niego wyszliśmy naszym oczom ukazał się rewelacyjny widok na Sandeid, rozświetlone nocnymi światłami. Za górami na wschodzie niebo już się przejaśniało i zastanawiałem się czy faktycznie zdążymy wejść w półtorej godziny na górę. Na którymś z kolei zakręcie (jako że droga prowadziła zakosami po zboczu) przystanęliśmy by rozgrzać nieco aparaty i porobić fotki. Potem ruszyliśmy dalej. Kilkanaście minut później i nieco wyżej zrobiliśmy kolejną sesję. Teraz już było na tyle jasno, że mogliśmy schować czołówki. Wkrótce, za kolejnym zakrętem zobaczyliśmy ‘’naszą’’ górę. U jej podnóża ktoś postawił domek.
Droga prowadziła teraz po względnie płaskim terenie i wkrótce doszliśmy do punktu widokowego z postawioną w centralnym punkcie kamienną ławeczką (a raczej stołem). Postawiona z trzech dużych kamieni, na tle rozpościerającego się w oddali widoku fiordu i obsypanych śniegiem gór sprawiała niesamowite wrażenia. I znów w ruch poszły aparaty.
Kilkadziesiąt metrów dalej zaczynała się ścieżka prowadząca na szczyt. Droga, którą dotąd szliśmy ciągnęła się dalej w kierunku Døldaren, o czym informował drogowskaz. Odbiliśmy w prawo i wspinając się wąską ścieżką coraz bardziej zbliżaliśmy się do szczytu. Było zadziwiająco sucho, biorąc pod uwagę opady w ciągu ostatnich dni. Jednak fakt, że temperatura w nocy i nad ranem spadała w okolice zera, grunt był przymrożony a więc i komfort marszu wzrastał. Ścieżka nie była długa i już kilka minut później staliśmy na szczycie. Zdążyliśmy przed wschodem. Obowiązkowy wpis do książki i można było rozstawiać statyw. Nie sposób opisać jak rewelacyjne widoki rozpościerają się z Øktarenuten. Dodając do tego wyłaniające się zza szczytów odległych gór słońce, wrażenia były niesamowite. Oprócz samego Sandeid i Sandeidfjordu widać było też położoną w dolinie drogę do sąsiedniego Ølen, odległy fiord i majaczącą sylwetkę platformy wiertniczej na nim. Na północnym zachodzie rozpościerała się pokryta śniegiem ściana gór z widocznym w oddali małym kopczykiem kamieni, oznaczającym kolejny szczyt. W dole, na prawo od fiordu gładka powierzchnia jeziora Gjerdesdalvatnet odbijała nieliczne chmury zawieszone na czystym niebie. Do tego brak wiatru i wręcz nieziemska cisza panująca na tej wysokości dopełniały wrażeń.
Spędziliśmy na szczycie kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt minut, napawając się widokami i klimatem tego miejsca. Postanowiliśmy, że pójdziemy jeszcze dalej i wejdziemy na Døldaren. Zeszliśmy na dół z powrotem do drogi z drogowskazem i tym razem ruszyliśmy w kierunku kolejnego szczytu. Droga prowadziła tym razem w dół a wkrótce kończyła się i przez chwilę staliśmy na polanie na dnie rozległej dolinki pomiędzy zboczami gór. Rozglądaliśmy się za jakimiś oznaczeniami szlaku lecz nic wokół nie było widać. Po chwili zauważyłem coś na kształt drogowskazu na przeciwległym wzniesieniu. Ruszyliśmy na przełaj w tamtym kierunku bo oczywiście żadnej ścieżki nie było. Ostatnie metry to wspinaczka po niemal pionowej ścianie, porośniętej trawą, wrzosami i niskimi krzakami. Gdyby nie roślinność nie byłoby się czego chwycić. Na szczęście wspinaczka nie była długa i po chwili staliśmy na tuż obok drogowskazu… który okazał się skleconym z kilku desek paśnikiem dla owiec 🙂 Cóż, bywa i tak.
Maniek okazał się bardziej zapobiegliwy niż ja i wyciągnął komórkę z wgraną aplikacją ut.no, gdzie mógł podejrzeć jak przebiega trasa na Døldaren. Patrząc na mapkę doszliśmy do wniosku, że musimy zejść z powrotem w dolinkę i okrążyć górę, na którą zaczęliśmy się wspinać od południa i że gdzieś tam powinniśmy natrafić na ścieżkę. I rzeczywiście, kiedy już wiedzieliśmy którędy iść odnaleźliśmy nie tylko ścieżkę ale i oznaczenia szlaku. Zamiast czerwonych patyczków, trasę wyznaczała czerwona litera T na napotkanych kamieniach, znak norweskiego związku turystycznego (Den Norske Turistforening). Jednocześnie teren przestał być już suchy i coraz częściej ścieżka prowadziła przez obszary podmokłe. Musieliśmy przechodzić przez błoto a stopy nie raz zagłębiały się w wodzie. Dobrze, że jeszcze dzień wcześniej pamiętałem o psiknięciu impregnatem na swoje buty.
Gdy minęliśmy już stojącą nam na drodze górę i zaczęliśmy posuwać się ku zachodowi, na ścieżce pojawił się lód a wkrótce potem i śnieg. Oznaczenia szlaku widniejące na niskich kamieniach stały się niewidoczne i szliśmy najpierw kierując się zapamiętaną z komórki Mańka mapką a potem odnajdując w śniegu słabo widoczne ślady czyichś stóp. Sam śnieg był zbity i twardy, więc wędrówka była dość łatwa. Niewidoczna już teraz ścieżka biegła przez pewien czas wzdłuż strumienia. W pewnym momencie dostrzegliśmy kolejną chatkę i ogrodzenie do wypasu owiec. Pamiętając o otwartych drzwiach do podobnego domku na Sletthaug, zaszliśmy zobaczyć jak wygląda to tutaj, jednak w tym przypadku drzwi okazały się zamknięte.
Dalsza droga prowadziła po śladach na śniegu. Nasze buty pozostawiały ledwo widoczne ślady, które będą nas wkrótce prowadzić z powrotem. Cieszyliśmy oczy widokami, zwłaszcza tym za nami, z Sandeidfjordem i grą świateł wznoszącego się coraz wyżej słońca oraz nadciągających powoli ciemnych chmur. Wkrótce ujrzeliśmy widniejącą w oddali stertę kamieni na szczycie wzniesienia przed nami. To był prawdopodobnie Døldaren. Następnych kilkadziesiąt minut zajęło nam dotarcie na miejsce i przekonanie się, że dotarliśmy do celu.
Góra wyglądała tak jak ją zapamiętałem z poprzedniej wyprawy we wrześniu. Oświetlenie się zmieniło i nie było tak wietrznie jak wtedy. Zalegało teraz mnóstwo śniegu wokoło ale poza tym była to ta sama góra. I te widoki… Aż brak słów, żeby to opisać. Dobrze że od tego jest aparat 🙂
Po obcykaniu wszystkich stron świata zebraliśmy się z powrotem. Szliśmy dokładnie tą samą trasą, pilnując się by nie stracić z oczu własnych śladów. Zapewne dość łatwo byłoby tu zabłądzić. Kiedy ścieżka wyłoniła się spod śniegu, droga stała się pewniejsza ale też bardziej mokra. Przez jakiś czas podążaliśmy za czerwonym T, dopóki nie dotarliśmy do szerokiej kamienistej drogi. Minęliśmy drogowskaz z dwoma tabliczkami kierującymi na Øktarenuten i Døldaren, chwilę potem kamienną ławkę (stół) i droga zaczęła prowadzić w dół.
Słońce stało już wysoko i panorama Sandeid pozbawiona świateł ulicznych prezentowała się zupełnie inaczej. Nie zatrzymywaliśmy się już jednak na kolejne fotki.
Im niżej schodziliśmy tym bardziej czułem jak budzi się ból w moich kolanach. Teraz już nie jedno lecz oba dawały o sobie znać. Mimo, że szliśmy w dół, miałem wrażenie, że tempo marszu spada i że poruszamy się wolniej. Droga ciągnęła się w nieskończoność jakby specjalnie złośliwie dodając kolejne metry i zakręty, za którymi widniały kolejne odcinki do przejścia.
W końcu jednak dotarliśmy do auta. Było prawie w pół do jedenastej a więc spędziliśmy w górach niemal pięć i pół godziny. GPS na moim telefonie pokazywał, że przeszliśmy ponad 12 kilometrów. Suma podejść wyniosła ponad 900 metrów. Słońce przyjemnie ogrzewało mroźne powietrze zapowiadając ładny dzień.
Widoki z Øktarenuten i Døldaren zapadają w pamięć. To niesamowite, poruszające obrazy i zapewne żaden aparat nie jest w stanie oddać atmosfery jaką się czuje będąc na szczycie. Fotki mimo że wyszły naprawdę znakomicie są tylko cząstką tego czego można doświadczyć będąc na miejscu osobiście. Może właśnie dlatego góry tak bardzo przyciągają i fascynują. I pomimo wysiłku jaki trzeba włożyć w pokonanie drogi na szczyt oraz bólu w stawach związanego z zejściem tyle ludzi z niecierpliwością czeka na każdą kolejną wyprawę. Ja w każdym razie na pewno.
4 komentarze
zona
….pamietasz jeszcze ta mala blondynke, ktora wlozyla w Twoje rece apart? 🙂 😉 Warto bylo 🙂
buzka…
Kasia / Szukając Słońca
fajna ławeczka!
Paweł
Tak, ławeczka (a raczej stół) jest świetna. A widok z tego miejsca taki, że aż nie chce się iść dalej.
Maurice Grossnickle
Mam nadzieje że coś podobnego jeszcze się pojawi