Ranastøngji (Ranastongi) 1900 m n.p.m.
Noc spędzona w namiocie nie należała do najprzyjemniejszych. Powodem było przenikające zimno i uznałem, że czas rozejrzeć się za nowym, cieplejszym śpiworem. Wstałem o godzinie 05.00 i przez około godzinę szykowałem się do drogi. Spakowałem namiot, umyłem zęby, porobiłem kilka zdjęć na pobliskich skałkach, przyszykowałem ekwipunek na drogę. Było chłodno, ale miałem nadzieję, że marsz mnie rozgrzeje. Ledwo ruszyłem na szlak, zaczęło padać. Zdążyłem wyciągnąć z plecaka kurtkę i ją założyć ale po kilku lub kilkunastu minutach deszcz ustał i mogłem ją ściągnąć.
Początkowo szlak prowadzi wzdłuż jednego z wartkich strumieni spływających z gór. Na okolicznych zboczach wciąż leżało sporo śniegu a wysokie temperatury w ostatnich dniach powodowały, że szybko topniał. W związku z tym potok gnał jak szalony i gdy przyszło mi go przekroczyć, okazało się to nie lada wyzwaniem. Zamiast moczyć nogi lub szukać dogodnego przejścia po kamieniach, poszedłem nieco wyżej, gdzie gruba warstwa śniegu przykrywała strumień i w ten sposób mogłem nad nim przejść.
Dalej szlak prowadził na północny wschód. Podłoże, początkowo porośnięte trawą, wkrótce zamieniło się kamienistą pustynię. Gdzieś pośród tych kamieni znalazłem nieduże poroże renifera. Pozostawiłem je na kamieniu przy szlaku, żeby je zabrać ze sobą w drodze powrotnej. Gdy osiągnąłem pewną wysokość moim oczom ukazały się ogromne połacie śniegu. Nie było szans, żeby je obejść a tylko gdzieniegdzie śnieg był na tyle zbity, że utrzymywał mój ciężar. Najczęściej zapadałem się w nim po kolana, czasem nawet głębiej. Ostatni odcinek drogi na szczęście jest niemal płaski. Dzięki temu droga na szczyt nie była aż taką mordęgą. Mimo wszystko brnięcie przez śnieg, pokonywanie kolejnych, niewielkich wzniesień by ujrzeć w oddali następny pagórek, było męczące. Chwile wytchnienia zapewniały nieliczne, nieduże, niepokryte śniegiem kamieniste obszary.
W końcu, w oddali ujrzałem charakterystyczny kształt kamiennego kopca. Zbliżałem się do szczytu. Jeszcze parę minut męczarni i mogłem celebrować zdobycie szczytu. Widoki przy kopcu nie zachwycały, ale jakieś 100 metrów dalej znajdowało się urwisko i kiedy tam dotarłem, przekonałem się, że całą tę kilkugodzinną drogę nie odbyłem na próżno. Było niesamowicie. W jednej chwili zapomniałem o zmęczeniu, delektując się obrazem perfekcyjnie wyżłobionej przez lodowiec doliny, pionowymi ścianami zboczy naprzeciwko i odległymi szczytami wyrastającymi z równiny dalej na południowym wschodzie.
Porobiłem zdjęcia, odsapnąłem i postanowiłem wracać. Droga powrotna okazała się dużo łatwiejsza. Starałem się iść po własnych śladach na śniegu, co często ratowało mnie przed ponownym wygrzebywaniem nóg z głębokich zasp. Zanim dotarłem do pozostawionego na kamieniu poroża, znalazłem kolejne. Później, na ostatnim odcinku drogi natrafiłem jeszcze na dwa inne. W międzyczasie napotkałem innych wędrowców zmierzających w górę, co mnie zaskoczyło, bo nie myślałem, że ten szlak jest aż tak popularny. Poza tym szare chmury przesłaniające niebo zwiastowały potencjalne opady. I rzeczywiście, gdy już zbliżałem się do parkingu, zaczęło padać. Jak zauważyłem, dokładnie w tym samym miejscu, w którym złapał mnie deszcz rano. Na szczęście i tym razem był to przelotny deszcz.
Zastanawiałem się też dlaczego natrafiłem na cztery poroża reniferów, a podczas całej drogi nie napotkałem na ani jednego żywego renifera. Na martwego zresztą też nie. Niedługo po tych rozważaniach na moich oczach, na przeciwległym brzegu strumienia przemaszerowało całe stado tych zwierząt, liczące jakieś trzydzieści – czterdzieści osobników.
Cała wyprawa zajęła mi niecałe 7 godzin. Tablica informacyjna przy parkingu podaje, że trasę można przejść w 6 godzin, ale raczej nie uwzględnia ona marszu przez głęboki śnieg. Myślę więc, że mój czas nie jest taki zły. Przez te 7 godzin pogoda kilkukrotnie się zmieniała. Od przenikliwego chłodu poranka, przez deszcz i piękną słoneczną pogodę aż po nadciągające wraz z silnym mroźnym wiatrem ciężkie, ołowiane chmury. W zasadzie brakowało tylko jeszcze opadów śniegu, ale tego miałem podczas tego dnia aż w nadmiarze.
Z ulgą zmieniłem przy aucie buty i przebrałem się w nieprzepocone ciuchy. Prysznic musiał niestety poczekać aż dotrę do domu.
The night spent in the tent was not the most pleasant one. It was because of cold and I decided it was time to look for a new, warmer sleeping bag. I got up at 05.00 and spent about an hour getting ready to go. I packed the tent, brushed my teeth, took a few photos on the nearby rocks, prepared the equipment for the trail. It was chilly, but I hoped the walk will warm me up. I already begun my hike when it was starting to rain. I managed to get my jacket out of my backpack and put it on, but after a few or a dozen minutes the rain stopped and I had to take it off.
Initially, the trail runs along one of the swift streams flowing down the mountains. There was still a lot of snow on the surrounding slopes and the high temperatures in recent days meant that it was melting quickly. Therefore, the stream was racing like crazy and when I had to cross it, it turned out to be quite a challenge. Instead of walking through and soaking my feet or looking for a convenient passage over the stones, I went a little higher, where a thick layer of snow covered the stream and Iwas able to walk over it that way.
Further on, the trail led to the northeast. The ground, initially covered with grass, soon turned into a rocky desert. Somewhere among these stones I found small reindeer antlers. I left them on a stone by the trail to take them with me on the way back. When I reached a certain height, huge stretches of snow appeared before my eyes. There was no way to get around them and only in few places the snow was so compact that it supported my weight. Most often I sank to my knees, sometimes even deeper. Fortunately, the last stretch of the trail is almost flat. Thanks to this, the way to the summit was not such a hassle. In spite of everything, it was tiring to wade through the snow, overcome successive, small hills to see another hill in the distance. Moments of respite were provided by the few, small, rocky areas not covered with snow.
Finally, in the distance, I saw the characteristic shape of a stone mound. I was getting close to the top. A few more minutes of agony and I was able to celebrate reaching the summit. The views at the mound were not impressive, but there was a cliff about 100 meters away and when I got there, I found out that I had not made the whole several-hour journey in vain. It was amazing. I forgot my fatigue in an instant, savoring the sight of the valley perfectly carved by the glacier, the vertical sides of the slopes opposite, and the distant peaks rising from the plain further to the southeast. I took pictures, relaxed and decided to come back. The way back turned out to be much easier. I tried to follow my footsteps in the snow, which often saved me from digging my legs out of the deep snowdrifts again. Before I reached the antlers on the stone, I found one more. Later, on the last stretch of the trail, I found two other. In the meantime, I encountered other hikers going up which surprised me as I didn’t think this trail was so popular. In addition, gray clouds obscuring the sky heralded potential rainfall. Indeed, as I approached the parking lot, it started to rain. As I noticed, exactly in the same place where the rain caught me in the morning. Fortunately, this time it was also a passing rain.
I was also wondering why I came across four reindeer antlers, and during the entire journey I did not encounter a single live reindeer. Not even dead either. Soon after these deliberations, in front of my eyes, a whole herd of these animals, some thirty or forty individuals, marched on the opposite bank of the stream. The whole trip took me less than 7 hours. The information board by the car park states that the route can be walked in 6 hours, but I guess it does not include deep snow walking. So I don’t think my time is very bad. During these 7 hours the weather changed several times. From the piercing cold of the morning, through rain and beautiful sunny weather, to heavy lead clouds approaching with a strong frosty wind.
I was relieved to change my shoes on the car and changed into not-sweaty clothes. The shower unfortunately had to wait until I got home.