Kjørt 606 m n.p.m.
O tej porze roku słońce wschodzi w okolicach godziny ósmej. O siódmej wciąż jest ciemno i niezbędna okazuje się latarka. Oświetlam żwirowaną drogę przed sobą i oddalam się od pozostawionego na niewielkim trawiastym parkingu auta. Mijam ogromną stodołę i kieruję sie w stronę majaczącego w ciemności domostwa. Droga wiedzie lekko pod górkę. Na bramie przed domem tkwi wbita w słup siekiera. Przez chwilę zastanawiam się, czy chrzęszczące pod stopami kamyki nie obudzą gospodarzy i czy powinienem się czegoś obawiać przechodząc w mroku pod ich drzwiami. Pokonuję zamkniętą bramę na drodze prowadzącej w góry i pozostawiam te myśli za sobą. Gdzieś przede mną, skryty w ciemności czeka szczyt Kjørt.
Droga gęsto porośnięta mokrą trawą usiana była pozostawionymi przez owce odchodami. Latarka pomagała mi je omijać. Wspinałem się szybko, wiedząc, że trasa zajmuje około półtorej godziny a ja chcąc zdążyć na wschód słońca mam jedynie godzinę. Niestety po raz kolejny musiałem walczyć ze sznurówkami moich nowych butów. Cokolwiek bym z nimi nie robił i jak je nie wiązał to po jakimś czasie musiałem się schylać i wiązać je ponownie. Marzyłem o zaciskających sznurówki klipsach. Z drugiej strony mogłem sprawdzić jak nowe buty poradzą sobie na mokrej trawie. Zaaplikowana jeszcze przed ubiegłotygodniową wycieczką podwójna warstwa impregnatu w połączeniu z membraną Gore-tex sprawowała się całkiem nieźle.
Mijałem w ciemności pasące się owce dopóki nie wszedłem wyżej a drogę zastąpiła wąska ścieżka. Zimno sprawiło, że musiałem wydobyć z plecaka czapkę i rękawiczki. Z czasem rozgrzałem się na tyle, że pozwoliłem sobie na rozpięcie polara i odsłonięcie dłoni. Szlak był dobrze oznaczony znajomymi kijkami pomalowanymi na czerwono. Nie sposób było zabłądzić. W międzyczasie zrobiło się na tyle jasno, że mogłem schować latarkę. Widząc jak niebo na wschodzie coraz bardziej się przejaśnia wystraszylem się, że mogę nie zdążyć dotrzeć na górę zanim pojawi się słońce, więc przyśpieszyłem nieco. Wyszedłem na bardziej płaski teren będąc pewnym, że szczyt jest tuż tuż ale po pokonaniu najbliższego wzniesienia ujrzałem kolejne, dużo większe przed sobą. Oceniłem, że dotarcie na górę może zająć jakieś 10-20 minut.
Rzeczywiście tyle mniej więcej to zajęło a ja na kilka minut przed ósmą stałem już na szczycie. Okazało się, że zanim pojawiło się słońce musiało minąć kolejnych kilkanaście minut. W tym czasie wpisałem się do zeszytu, pooglądałem widoki, napotkałem dwie zabłąkane owce, które być może podobnie jak ja postanowiły popatrzeć na wschód słońca i marzłem. Zimne powietrze wdzierało sie pod polar a ja już po paru minutach nie mogłem się doczekać kiedy wreszcie będę mógł ruszyć z powrotem. Doczekałem jednak aż pokaże się słońce i oczarowany barwami, jakie tworzyło na zboczach gór namiętnie robiłem zdjęcia.
Ponownie musiałem założyć rękawiczki, bo palce kostniały z zimna. Choć widoki zapieraly dech w piersi, trzeba było wracać. Dotarłem do szerokiej, porośniętej trawą drogi i zszedłem nią do domu, który mijałem ponad dwie godziny wcześniej. Tym razem gospodarz wyszedł mi na spotkanie i zamieniliśmy ze sobą kilka zdań. Niedługo potem siedziałem już w aucie i wracałem do domu.