górskie wyprawy

Prestholtskarvet 1829m n.p.m.

Któregoś czerwcowego dnia, kolega z biura, Hasan, z którym rok wcześniej i dwoma praktykantami wybraliśmy się na jedną górkę w Lifjell, zapytał czy nie wybralibyśmy się znów na jakąś wyprawę. Zależało mu na spędzeniu nocy w górach i po paru dniach mieliśmy już gotowy plan. Naszym celem miał być Prestholtskarvet, liczący 1829m n.p.m., szczyt znajdujący się w rejonie Hol, niedaleko miasteczka Geilo, tuż przy Parku Narodowym Hallingskarvet. Wysłaliśmy zapytanie do pozostałych pracowników firmy, ale nie był ochotników do wzięcia udziału w wycieczce. Hasan za to zwerbował swojego mieszkającego w Oslo brata, więc mieliśmy wyruszyć we trzech. Droga na miejsce to jakieś 4,5 – 5 godzin jazdy, musieliśmy więc wyjechać z rana.

Close
Wyznaczanie trasy
pokaż opcje ukryj opcje
Print Reset
Pobieranie wskazówek...
Close
Find Nearby Zapisz położenie znacznika Wyznaczanie trasy

Dzień był słoneczny a gdy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że ostatniego odcinka na szutrowej drodze prowadzącej do kafejki Prestholtseter nie da się przejechać z uwagi na zaporę na drodze. Musieliśmy wcisnąć się z autem pomiędzy inne pozostawione na poboczu pojazdy i iść dalej pieszo. Przez to, trasa wydłużyła nam się o 6 km w jedną tylko stronę. Zdecydowaliśmy się na lżejsze plecaki, pozostawiając namioty i śpiwory w samochodzie. Rozbijanie obozu na szczycie nie miało większego sensu, z uwagi na kamieniste podłoże, którego się spodziewaliśmy na tej wysokości. Nocleg mieliśmy zorganizować gdzieś w pobliżu auta po powrocie. Pójście ‘’na lekko’’ okazało się trafnym wyborem.

Minęliśmy szlaban na drodze i rozpoczęliśmy wędrówkę. W oddali majaczył masyw górski, ku któremu zmierzaliśmy. Z każdym przebytym kilometrem drogi coraz bardziej się przybliżał, aż w końcu, po długim i żmudnym marszu w słońcu dotarliśmy do Prestholtseter. Nie można nazwać tego miejsca schroniskiem, bowiem nie mają tam miejsc noclegowych. Za to można przystanąć, odpocząć chwilę, napić się i zjeść co nieco. Określenie ‘’kafejka’’ brzmi chyba zatem uczciwie. Minęliśmy kilka postawionych na podnóżu góry zabudowań i doszliśmy do ścieżki kierującej nas na strome zbocze góry. Wcześniej planowaliśmy jeszcze pójść dalej i skorzystać z kolejnej ścieżki w górę, ale ta wydawała się wyraźniej zaznaczona na mapie i mniej stroma. Uznaliśmy wiec, że będzie bezpieczniej pójść tędy.

Zaczęliśmy piąć się w górę. Mijaliśmy schodzących wędrowców. Ścieżka wyciskała ze mnie siódme poty. Dopiero później, kiedy z góry mogłem się przyjrzeć tej trasie zdałem sobie sprawę jak strome zbocze pokonaliśmy. I odetchnąłem na myśl, że zostawiliśmy ciężkie plecaki w samochodzie. Znaleźliśmy się na przełęczy, w miejscu, gdzie ścieżka rozgałęziała się w dwóch kierunkach. Pierwszy, wyraźniejszy szlak wiódł na wschód i przez około kilometr prowadził mniej więcej granią góry, by potem zejść z powrotem w dolinę, skąd przyszliśmy.

Naszym celem był szczyt Prestholtskarvet, który znajdował się na zachodzie. Musieliśmy więc wybrać tę drugą trasę. Ta jednak była słabiej widoczna i ginęła częściowo pod śniegiem zalegającym zbocze góry. Tam gdzie się dało omijaliśmy zwały śniegu. Najłatwiej jednak było przejść na przełaj, pokonując śniegowe pola najkrótszą możliwą drogą. I wkrótce znaleźliśmy się na płaskowyżu Prestholtskarvet. Sam szczyt znajdował się wciąż jakiś kilometr dalej, ale na tak płaskiej górze niewiele byśmy z niego ujrzeli. Postanowiliśmy dojść zatem do krawędzi urwiska na południu, porobić parę zdjęć, wrócić na skrzyżowanie szlaków i obrać tym razem zachodnią trasę.

Dotarcie nad krawędź zajęło nam raptem chwilę. Potem z powrotem na przełęcz i dalszy marsz na wschód. Po drodze spotkaliśmy jakąś rodzinkę, która chyba nie do końca zdawała sobie sprawę, na co się porwała. Facet, głowa rodziny zaczepił mnie pytając mnie o drogę powrotną, mimo, że stał właśnie na środku szlaku. Był lekko spanikowany. Uspokoiłem go mówiąc, że wystarczy trzymać się oznaczeń na kamieniach, a wkrótce zejdą do głównej drogi i po dalszych 6 kilometrach dojdą na parking. Zostawiliśmy ich za sobą. Zauważyłem przy okazji, że córka gościa, z którym rozmawiałem wybrała się na tę przechadzkę w zwykłych trampkach. Cóż, mogliby sobie przybić piątki z wieloma turystami szturmującymi polskie szlaki w Tatrach.

Niedługo potem trafiliśmy na zejście w dół po stromym zboczu. Ścieżka całkowicie ginęła pod warstwą śniegu i zastanawiałem się czy nie iść dalej, i poszukać tam łagodniejszego zejścia. Ale moi towarzysze już byli w drodze na dół. Po niesamowicie stromym zboczu, na śniegu schodzili kilkadziesiąt metrów niżej na bardziej płaski teren. Ruszyłem za nimi. Gdzieś za nami rozległ się przestraszony krzyk faceta, który prowadził swoją rodzinę naszymi śladami. Znajdował się wyżej i widział na jakie wariactwo się porywamy. Z jego perspektywy mogło to wyglądać jak samobójstwo. Ale okazało się, że tylko z początku wyglądało to groźnie. Po przekroczeniu linii grani wystarczyło podążać za pozostawionymi wcześniej śladami stóp (nie byliśmy pierwsi na tej ścieżce) i powoli zjeżdżać na piętach (lub na tyłku) aż na sam dół. Spodziewanych wcześniej ciał pokrywających kamienie u podnóża nie było, zakładałem więc, że nikt wcześniej nie ucierpiał na tym zejściu.

Pozbyłem się śniegu z butów i poszliśmy dalej. Po jakimś czasie, gdy spojrzałem za siebie, ujrzałem, jak feralna rodzinka podąża naszymi śladami na tym karkołomnym zejściu. Dali sobie radę.

Nie minęło wiele czasu jak trafiliśmy na drogę do Prestholtseter, którą szliśmy parę godzin wcześniej. Obraliśmy kierunek przeciwny do poprzedniego i ruszyliśmy w stronę pozostawionego parę kilometrów dalej auta. Dotarcie tam zajęło nam trochę czasu, ale na miejscu mogliśmy wreszcie odetchnąć. A potem rozejrzeć się za miejscem na rozstawieniem namiotów. Znaleźliśmy je na niewielkim wzgórzu nieopodal. W międzyczasie zaatakowała nas chmara komarów. Środek odstraszający, który miałem przy sobie zdawał się nie robić im żadnej krzywdy. Wręcz przeciwnie, wydawało się, że przyciąga do siebie wciąż nowe eskadry tych latających potworów. Odganiając się bez przerwy od komarów, udało nam się coś zjeść i pomimo wciąż wczesnej pory moi towarzysze schowali się w swoim namiocie. Ja przespacerowałem się jeszcze wzdłuż drogi w tę i we wtę. Słońce skryło się za horyzont gdzieś w okolicach godziny 22.00 a wraz z nim, poszły spać i komary. Wciąż było widno, gdy ja też wślizgnąłem się do swojego namiotu i opatuliłem śpiworem.

One day in June, a colleague from the office, Hasan, with whom we had hiked on one mountain in Lifjell last year together with two interns, asked if we would like to go on another trip. He wanted to spend the night in the mountains and after a few days we had a plan. Our goal was to be Prestholtskarvet, 1829m above sea level, a peak located in the Hol region, near the town of Geilo, right next to the Hallingskarvet National Park. We sent an inquiry to the rest of the company’s employees, but there were no volunteers to take part in the trip. Hasan, on the other hand, recruited his brother living in Oslo, so the three of us were to go. The road to the place is about 4.5 – 5 hours drive, so we had to leave in the morning.

The day was sunny and when we got there, it turned out that the last section of the gravel road leading to the Prestholtseter cafe was impassable due to a barrier on the road. We had to squeeze the car between the other vehicles left on the roadside and continue on foot. As a result, our route was extended by 6 km one way. We opted for lighter backpacks, leaving the tents and sleeping bags in the car. Setting up camp at the top did not make much sense, due to the rocky ground that we expected at this altitude. We had to organize the accommodation somewhere near the car after we returned. Going „light” turned out to be the right choice afterwards.

We passed the barrier on the road and started our journey. In the distance loomed the mountain range towards which we were heading. With each kilometer traveled it got closer and closer, until finally, after a long and arduous walk in the sun, we reached Prestholtseter. It is a place where you can drink, eat and rest a while but without overnight possibilities. The term „cafe” seems to be fair, then. We passed a few buildings at the foot of the mountain and came to a path leading us up the steep side of the slope. Earlier, we planned to go further and use the next path up, but this one seemed more clearly marked on the map and less steep. And we decided it would be safer to go this way.

We started climbing up. We passed wanderers descending. The path was making me sweat. Later, when I could look at this route from above, I realized how steep the slope we had overcome. And I sighed at the thought that we had left our heavy backpacks in the car. We found ourselves at a pass where the path branched off in two directions. The first, clearer trail leads toward east and followed the mountain ridge more or less for about one kilometer before descending back into the valley from where we had come.

Our goal was the peak of Prestholtskarvet, which was located in the west. That’s why we had to choose the latter route. This one, however, was less visible and was partially lost under the snow covering the mountainside. We avoided the snow where we could. The easiest way, however, was to go cross-country, crossing the snow fields by the shortest possible route. And soon we found ourselves on the Prestholtskarvet plateau. The summit was still about a kilometer away, but on such a flat mountain we wouldn’t be able to see much from it. We decided to walk to the edge of the cliff to the south, take some photos, return to the crossroads and take the western route this time.

It took us only a moment to reach the edge. Then back to the pass and continue east. On the way, we met a family who probably didn’t quite realize what they were doing. The man, head of the family asked me for the way back, even though he was standing in the middle of the trail. I saw beginning of panic in his eyes. I reassured him by telling him that all you had to do was follow the markings on the stones and soon they would come down to the main road and after another 6 kilometers they would come to a parking lot. We left them behind. By the way, I noticed that the daughter of the guy I was talking to went on this hike in plain sneakers. Well, they could give high five with many tourists storming Polish trails in the Tatra Mountains.

Soon after we hit the descent down a steep slope. The path was completely lost under a layer of snow, and I considered continuing west direction and looking for a gentler descent there. But my companions were already on their way down. Down an incredibly steep slope, on the snow, they descended several dozen meters below to a flatter terrain. I followed them. Somewhere behind us came the frightened scream of a guy who followed us. He was higher up and he saw what kind of madness we were getting into. From his perspective, it might have looked like suicide. But it turned out that it only looked dangerous at first sight. After crossing the ridge line, it was enough to follow the footprints left earlier (we were not the first ones on this path) and slowly slide down on the heels (or butt) to the very bottom. There were no previously expected bodies covering the stones at the bottom, so I assumed that no one had been hurt on this descent before.

I wiped the snow off my shoes and we went further on. After some time, when I looked back, I saw the ill-fated family following our footsteps on this breakneck descent. They managed it well.

It wasn’t long before we found the road to Prestholtseter, which we had been walking a few hours earlier. We took the opposite direction to the previous one and headed towards the car left a few kilometers away. It took us a while to get there, but we could finally breathe a sigh of relief. And then look around for a place to set up tents. We found them on a small hill nearby. In the meantime, a swarm of mosquitoes attacked us. The repellent I had with me didn’t seem to do them any harm. On the contrary, it seemed to attract ever new squadrons of these flying monsters to itself. Keeping away from the mosquitoes, we managed to eat something and, despite the still early hour, my companions hid in their tent. I took a walk along the road back and forth. The sun hid behind the horizon somewhere around 22.00 and with it, mosquitoes went to sleep. It was still light when I, too, slipped into my tent and wrapped myself in a sleeping bag.

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *